No heeej.
Nie jestem w stanie powiedzieć jak wiele razy oglądałam ten serial (czy to ze znajomymi czy to
samotnie), jest on jednak obecnie moim ulubionym i nie potrafię znaleźć praktycznie żadnej
luki. Aktorstwo jest na najwyższym poziomie, scenografia, praca kamery i fabuła także.
Ten serial uzależnia, serio.
Postanowiłam napisać fanfic, żeby przegnać Sherlocka precz. Taki odwyk do 3 sezonu, małe
wyzwanie, chyba wszyscy rozumieją.
Nie oczekuję od razu owacji na stojąco, zdaję sobie również sprawę, że nikt nie musi wcale
tego czytać, no i hej, to nie jest powód żeby od razu się wieszać, no nie?
(pssst, każdemu dorzucam kocyk antystresowy na start)
I tak, to jest krótkie. Poczytajcie sobie twory anglojęzyczne.
Tematyka: "Jak tam nastroje po Upadku z Reichenbach"?
_____________________________________________________
.:DWADZIEŚCIA PO DZIESIĄTEJ:.
Doktor John Watson złożył poranną gazetę, sięgając na oślep ku stojącej nieopodal filiżanki
herbaty. Przełknął łyk i wzdrygnął się. Kiedy zdążyła zrobić się zimna? Odstawił ją i natychmiast
z pośpiechem podniósł, dostrzegając plik zaściełających blat białych dokumentów. Zaklął pod
nosem, usiłując zetrzeć wierzchem dłoni żółty ślad spodka. Wypisane na każdej kopercie rzędy
czarnych literek przypominały nieco szereg nieruchomych żołnierzy.
Zacisnął dłonie na poręczach fotela i wstał, słuchając jednocześnie dobiegających zza ściany
stłumionych głosów. Lokatorzy nie starali się mówić cicho, a z fragmentów ich nieskładnej
rozmowy bez trudu można było wnioskować, że nie jest to ich pierwsza taka kłótnia. John
poświęcił chwilę na zastanowienie, dlaczego nie zwrócił na to uwagi wcześniej.
Miał zamiar wylać zimną herbatę do zlewu i może wypić w zamian trochę mleka, zrządzeniem
losu ten poranek nigdy nie miał jednak należeć do najprzyjemniejszych. Zlew był pełen, a gdy
John sięgnął w stronę kranu, z samego szczytu stoczył się nieokreślony smukły przedmiot i
rozbił się wdzięcznie o podłogę w akompaniamencie brzdęku tłuczonego szkła.
- Niech to szlag - wyrwało się Watsonowi z ust.
Sięgnął ku odłamkom purpurowej filiżanki, lecz powstrzymał się na wpół wykonywania tej
czynności, z zaciśniętymi wargami nasłuchując urwanego krzyku lub pospiesznych kroków na
schodach. Przypomniał sobie zawczasu, że pani Hudson zwykła wieszać pranie przy grającym
głośno telewizorze. Robiła to w każdą niedzielę blisko dziesiątej rano. John co prawda nie
słyszał telewizora, ale wiedział, że jest niedziela, przecież dopiero trzymał w rękach niedzielną
gazetę. Zapragnął sprawdzić godzinę, lecz z przegubu jego dłoni zniknął zegarek.
Dopiero zamiatając szkło rozpoznał przedmiot. Nie był jego, to oczywiste, John nie miał w
zwyczaju trzymać tego typu rzeczy we własnym mieszkaniu, jednak ostatnimi czasy zdarzało mu
się widywać z bliska różne dziwactwa. To była próbówka, w której przed stłuczeniem musiało
znajdować się coś podejrzanie przypominające ludzkie paznokcie. John nie wiedział, jak udało
mu się rozpoznać ich pochodzenie, nie miał jednak również zamiaru nad tym rozmyślać.
Zgarnął wszystko na szufelkę, wyprostował się pospiesznie i ruszył z uniesionymi rękami w
stronę śmietnika. By do niego dotrzeć, musiał minąć dwa kartony szczelnie wypchane
książkami i zignorować naturalnych rozmiarów czaszkę, która przez cały ten czas gapiła się na
niego bezwstydnie.
* * *
Jadąc przez Londyn, rozmyślał o śnie, który zbudził go dzisiejszej nocy.
Wędrował samotnie przez pustkowie, jałową równiną daleką jak okiem sięgnąć, gdzie nie
rosło żadne drzewo ani nie kulił się żaden krzak. Poczerniałe niebo było zbyt wąskie dla
ptaków, a słońce za słabe, by jego promienie przebiły się przez złowróżbne ciemne chmury.
Szedł przed siebie, nie będąc w stanie się zatrzymać. Nie wiedział, dlaczego. Dokąd chciał
dojść? Nie potrafił odpowiedzieć. Może pragnął jedynie opuścić to miejsce, zostawić za sobą
ten przeklęty, pusty świat.
Sen zmienił się w coś gorszego.
Stał na cmentarzu. Zimne krople deszczu uderzały głucho o kamienne płyty nagrobków i mogiły
z lśniącego granitu, a odległy ton dzwonów przypominał warkot jakiegoś ogromnego stwora
rodem z dziecięcych opowieści. Liście na drzewach obijały się z furkotem o gałęzie,
przymarznięte kwiaty w plastikowych doniczkach miotały się w rytm wiatru. John stał nad
nagrobkiem, wpatrując się w miejsce, gdzie powinno znajdować się nazwisko zmarłego. Było
tam tylko odbicie Johna, tak gładkie i wyraźne, jakby przeglądał się w lustrze.
- Tottenham Court Road, sir. - Taksówkarz wyprzedził autobus i zjechał na krawężnik. Zabębnił
palcami o kierownicę do melodii warkotu silnika. - To będzie 7.20, sir.
John wyciągnął portfel. Ostatnio nie miał problemu z drobnymi. Miał tylko drobne.
Przytrzymał drzwi czubkiem buta, żeby wyciągnąć z samochodu karton.
- Zaczeka pan tutaj chwilę?
Potarł w roztargnieniu nieogolony podbródek.
- To zależy co mam przez to rozumieć, sir.
- Po prostu niech pan trzyma silnik na chodzie przez pięć minut, okej?
- Okej, sir.
John podniósł pudło i zatrzasnął drzwi samochodu łokciem. Zasadzone wzdłuż ulicy drzewa
przysłaniały mu napis na budynku z przeszklonymi drzwiami. Rozejrzał się, szukając nazwy
ulicy. Kartkę z adresem wsunął do kieszeni spodni i musiałby odstawić karton, by po nią
sięgnąć. Wszystko wyglądało jednak tak, jak mu to opisano, więc poprawił tylko uchwyt i wspiął
się na trzy stopnie schodów. Wybrał numer najmniejszym palcem lewej ręki.
Po dwóch brzęczykach rozległ się odgłos podnoszonej słuchawki i drgający kobiecy głos
dobiegający z aparatu:
- Słucham?
- Molly? - spytał niepewnie Watson.
- John?
- Tak, to ja. To znaczy... Przyniosłem paczkę. Mogę wejść?
Przez chwilę w powietrzu unosił się jedynie wibrujący dźwięk utrzymywanego połączenia.
- Jasne. Ale, John...
- Tak?
- Winda nie działa. Może pomóc ci to...
- Poradzę sobie. Po prostu otwórz te drzwi.
W środku panował nieznośny chłód. John i tak spróbował wezwać windę, ignorując nawet
karteczkę z koślawym napisem: "Przepraszamy, nieczynne". Dopiero po dogłębnym
zmaltretowaniu guzika pogodził się z perspektywą wędrówki na sam szczyt cholernie-
wysokiego-piętrowca. To była nowa dzielnica miasta i dla przechodnich budynek mógł
wyglądać nowocześnie, ale w środku wciąż przypominał starą przedwojenną kamienicę ze
starymi skrzynkami na listy i wysłużoną poręczą przy schodach. W powietrzu czuć było zapach
naftaliny i taniego odświeżacza powietrza o kwaśnej cytrynowej woni.
Wspinaczka zajęła mu blisko dziesięć minut, choć gdy stanął przed drzwiami mieszkania był
już porządnie zgrzany. Położył pudło na wycieraczce z wyblakłym napisem "Welcome!" i
zapukał.
Drzwi otworzyły się natychmiast, jakby stojąca za nimi osoba obserwowała Johna już jakiś
czas przez wizjer. Miała spięte w koński ogon przygładzone włosy i była ubrana w golf i jeansy.
John spojrzał na jej twarz i szybko odwrócił wzrok, wpatrując się z ukosa w tabliczkę nad
dzwonkiem głoszącą: "M&P Hooper".
- Cześć, Molly - mruknął.
- Cześć - odparła takim tonem, jakby widziała go po raz pierwszy i nie była pewna jakimi
słowami powinna podtrzymać rozmowę. - To... może wejdziesz?
- Dzięki. - John podźwignął pudło i wkroczył do przedpokoju. Rozejrzał się. Na wieszakach
wisiały kolejno: płaszcz, dwa swetry, kapelusz z wymyślnym piórem i smycz dla jakiegoś
małego zwierzaka. Żarówka lampy była przepalona, a na szafce leżały wywrócone drewniane
figurki. - Gdzie mógłbym to postawić?
- Na stole w kuchni. - Zamknęła za nim drzwi. - Drugie drzwi na prawo.
- Jasne.
Kuchnia wyglądała na ciasną, ale Johnowi to nie przeszkadzało. Było tutaj przytulnie. Przez
zasłonięte żaluzją okno sączyło się szare światło ulicy, a na parapecie stała paprotka. Watson
postawił karton we wskazanym miejscu, wytarł ręce o spodnie i spojrzał na Molly, która
wślizgnęła się za nim bezszelestnie do pomieszczenia.
- W środku jest to, o co prosiłaś - poczuł się zmuszony jej wyjaśnić. - Mikroskop, zestaw
próbówek, palnik, okulary ochronne. Zlewki, pręciki. Nie znam się dokładnie na tym złomie. -
Zamrugał. - Chciałem powiedzieć... Nieważne. Sprawdź sama i zrób z tym co zechcesz. Pani
Hudson chciała oddać to do szkoły, ale to wszystko wygląda jak wyniesione z jakiegoś
cholernego laboratorium. I tak chyba jest. Byliśmy u ciebie parę razy i wydaje mi się, że
Sherlock... On mógł... - Odchrząknął. Bolało go gardło. - Muszę już iść.
Zrobił ruch w stronę wyjścia, ale Molly nie usunęła mu się z drogi.
- Molly, taksówka na mnie czeka.
- C-Co teraz będzie?
- Słucham?
- Co teraz będzie? Z tobą?
Poirytowało go to pytanie.
- Teraz? - powtórzył.
- Po tym wszystkim... - Jej oczy były spuchnięte i czerwone. - Teraz, kiedy Sherlock...
- Nic nie będzie. - Starał się przemawiać stanowczym głosem, ale gniew wziął górę nad
opanowaniem i John niemal krzyknął. Wessał powietrze przez zęby. - Molly, to nie jest
odpowiedni czas na takie rozmowy.
Zacisnęła palce na klamce tak mocno, że aż pobladły.
- A kiedy będzie? - spytała nagląco. - Musimy porozmawiać. Zrobiłam coś, co... Sherlock prosił
mnie...
- Nie ma już znaczenia o co prosił cię Sherlock, Molly - oznajmił szorstko Watson. - On nie żyje.
Dwa tygodnie temu był jego pogrzeb. Ile czasu potrzebujesz, żeby to zrozumieć?
Molly nie odpowiedziała. Stali tak przez chwilę, wpatrując się w siebie w milczeniu. Ból
rozsadzał Johnowi skronie. Zapragnął coś powiedzieć, ale wszystkie słowa wydawały mu się
niewłaściwe i fałszywe.
- Dzięki, że przyniosłeś ten złom - rzekła w końcu Molly. Jej głos był całkowicie bezbarwny.
Watson podniósł wzrok.
- Kim jest P. Hooper?
- Co takiego?
- P. Hooper. Na drzwiach wejściowych jest tabliczka.
- Och. Paul Hooper, mój tata. Zmarł jakiś czas temu.
- Przykro mi.
- Mnie też.
- Z powodu twojego taty?
- Nie.
Odsunęła się od drzwi, jakby to kończyło rozmowę. John był gotowy uwierzyć, że tak właśnie
jest. Kuchnia nie była już więcej przytulna, była ciasnym, okropnym pokoikiem o ścianach
pokrytych odłażącą różową tapetą ze śladami kocich pazurów w okolicach podłogi. Chciał
opuścić to miejsce jak najszybciej. Minął Molly i szarpnął klamkę, otwierając drzwi na klatkę
schodową. Ból w kolanie odezwał się słabym pulsowaniem.
- John - usłyszał jeszcze za sobą.
Obrócił się bardzo powoli.
- Tak, Molly?
- Nie możesz o nim zapomnieć. Nie wolno ci.
To brzmiało prawie jak rozkaz. John otworzył usta, ale nie wydobył z siebie żaden dźwięk. Otarł
wargi palcem wskazującym.
- Spróbuję. Dzięki.
Gdy opuścił kamienicę, na dworze zaczął padać deszcz. Ludzie stawiali kaptury i kołnierze
płaszczów, jak na komendę otwierali parasole i poprawiali szaliki czy chusty. John uniósł do
oczu prawą dłoń, nie znalazł na niej jednak zegarka. Przypomniał sobie, że go zgubił. Ale czy to
miało jeszcze jakieś znaczenie? Nikt go nie oczekiwał, z nikim nie był zobowiązany się spotkać.
Kropla zimnego deszczu spłynęła mu po policzku. Zupełnie nagle zorientował się, że tkwi w
deszczu. Przechodnie mijali go, nie poświęcając mu nawet spojrzenia. Był już całkowicie
przemoczony, gdy dobiegł do taksówki.
Taksówkarz zerknął na niego spod rąbka przekrzywionej zawadiacko czapki.
- To nie było pięć minut - oskarżył Johna ochrypłym głosem. - Ma pan szczęście, właśnie
miałem jechać. To cacuszko nie może stać w miejscu podczas deszczu dłużej niż na
światłach. - Obrócił się w stronę siedzenia pasażera. - To jak? Z powrotem na Baker Street,
sir?
- Która godzina? - zapytał John.
Nachylił się, żeby sprawdzić.
- Dwadzieścia po dziesiątej. W radiu lecą "Metamorfozy". Dać głośniej, sir?
- Czy wie pan gdzie sprzedają dobre zegarki?
- Zegarki? Takie na rękę? Eee. Pojedziemy przez stację i kupi pan sobie lśniącą miniaturkę Big
Bena. - Pstryknął w lusterko. - To jak, jedziemy?
John uśmiechnął się po raz pierwszy od dawna.
- Pewnie - odparł krótko.
Sprzedawane tam mini Big Beny zarabiały krocie jako gustowne budziki. John także powinien o
tym pomyśleć, przecież nie chciał spóźnić się jutro do pracy. A poza tym uważał, że czerwona
londyńska pamiątka będzie wyglądała świetnie obok tamtej czaszki stojącej nad kominkiem.
.:THE END:.
by ~ _villain_ // kto skopiuje ten ma wszy! :C
________________________________________________
Wybaczcie, jestem na chorobowym. :3
la la laaaa