idiotyczny scenariusz niweluje dobre wrażenie. Bzdura goni bzdurę i nonsensem pogania. Cyfrowy kod, przy pomocy którego można otworzyć dowolne drzwi skarbca w dowolnym banku albo innej instytucji? Proszę bardzo, wystarczy wystukać go palcem na kolanie by przekazać go dalej... Zasztyletować kogoś tak by w ogóle nie poczuł, że nie żyje? Wystarczy, że ma pasek przy spodniach. Jak go zdejmie, to umrze...i tym podobne bzdety, którymi naszpikowany jest każdy odcinek. I te dedukcje z d... Na podstawie niezaprasowanego kantu od spodni, albo śladu pasty do zębów w kąciku ust pan detektyw w ułamku sekundy będzie wiedział, co jadłeś wczoraj na śniadanie, że zdradza cię żona (z sąsiadem z piątego piętra, który utyka na lewą nogę), a pies twojej ciotki jest pekińczykiem i ma na imię Rusty. Jednakowoż tenże genialny i super spostrzegawczy detektyw nie jest w stanie zauważyć, że między nim, a jego siostrą nie ma szyby, a napisy wiszą na żyłkach. Najbardziej chyba żenująca scena w serialu. Ciągle ktoś ginie, ale, jak się okazuje wcale nie, bo to tylko kolejny fejk i event typu: zabili go i uciekł. Po kilku takich numerach widz wie, że każde kolejne wydarzenie będzie tylko trikiem i kolejną mistyfikacją. Koniec trochę mnie rozczarował, bo obstawiałem, że w ostatniej scenie Holmes zedrze z twarzy maskę i okaże się, że to była Irene Adler, a Watson to tak naprawdę panna Marple...