W kilku postach widziałem oceny 10/10, a już wpis o wymazaniu z pamięci i ponownym obejrzeniu bardzo mnie zaintrygował. Zrobił to do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy coś jest ze mną nie tak. Rozumiem, że można ocenić serial za klimat, ale dawanie w tym konkretnym przypadku maksymalnej noty za całokształt, jest dla mnie co najmniej niezrozumiałe.
Tytułowy odcinek skłonił mnie do założenia tematu. Seria złych wydarzeń związanych z Jax'em jest wręcz niewyobrażalna:
- robi wszystko, żeby pozbyć się Tary po utracie syna, pieprząc ostatecznie pustą lalkę przed samym wyjazdem,
- układa się w ciszy z agentką,
- wyjeżdża do braci z Belfastu, gdzie szczęśliwie udaje im się uciec z furgonetki pełnej materiałów wybuchowych (są ofiary śmiertelne, ale oczywiście tylko z lokalnego klubu),
- podczas jego nieobecności (jak i niewiedzy) w domu, pozostali bracia nie potrafią obronić przejęcia klubu bokserskiego oraz zostaje porwana jego kobieta,
- jest bliski przespania się z własną siostrą,
- robi porządek w klubie, eliminując dwóch kapusiów (w tym jednego szefa),
- podstępem dowiaduje się od księdza informacji o swoim synu,
- podstępem ze strony matki dowiaduje się o miejscu pobytu swego syna.
Ostatecznie ma swojego syna dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jednak wcześniejsze śmieciowe gadanie księdza skutecznie stopuje go od wzięcia swojego potomka od przybranych rodziców. Po powrocie do siedziby rozmawia kolejny raz z księdzem o wspólnym wrogu (btw. Jimmy O'Phelan jest do tego odcinka nieśmiertelny, jak Rambo w Rambo), gdzie razem dochodzą do wniosku, że muszą uratować małego Abela.
W tym momencie żenadometr i poziom szukania sensacji sięgnął prawie zenitu. Dlaczego ten serial ludzie stawiają na równi z Breaking Bad?