Cóż. Wczoraj ok. 21 obejrzałem ostatni epizod serialu SFU. I co?
Nie mogłem zasnąć do 2 w nocy walcząc z panicznym płaczem, lękiem przed życiem i tysiącami pytań w mojej głowie o sens tego wszystkiego. Sens mojego bytu i jego formy, zasad i reguł jego kształtowania według „indywidualnych” wartości, jakie narzuca nam ta czy inna poprawność serwowana przez otaczającą nas doczesną rzeczywistość. Właśnie... doczesną? Czy to stwierdzenie ma teraz jakiś sens?????? Chciałbym to wiedzieć, ale nie wiem - dlatego nie potrafię od wczoraj myśleć o niczym innym, jak o tym, jak żyć dalej - wartościując wszystko i ograniczając każdy swój krok mając na względzie to, co "przyszłe" a niezbadane czy... chwytać wszystko, co niesie ze sobą okruchy radości w czasie, który został i jest mi dany, bo później jest już tylko zupełnie nieświadomy sen, w którym nie liczy się już nic, w którym wszystko jest poza mną i tym czego pragnę??????
Mam ponad 30 lat i nigdy, przenigdy.... nic w tym czasie...... żaden film, żadna książka, żadna sztuka, obraz, muzyka (a wiedzcie, że trochę już tego było, bo nie robiłem nic innego odkąd tylko nauczyłem się czytać, słuchać, oglądać i myśleć) - nic tak dokładnie, tak dogłębnie, tak intensywnie, agresywnie, nie bacząc na moją przeszłość i ukształtowany światopogląd - nie przemieliło mego mózgu i tego wszystkiego, co do niego włożyły wszystkie lata, które mam już za sobą. Nic tak bardzo nie dało mi kopa do ponownego myślenia o tym, co już jakoś zostało poukładane. Nawet nie kopa.... ten serial zmusił mnie do tego, nie - nie dał żadnego impulsu - on po prostu powiedział wprost: "Sam chciałeś... obejrzałeś. Teraz myśl, bo nie możesz zrobić nic innego!!!!!".
Nic dotychczas - bez względu na charakter, formę i treść - nie rozlało we mnie tylu emocji jak wczorajszy finał.... nic tak mnie nie przygnębiło zmuszając jednocześnie do zastanowienia nad wszystkim, co dotychczas miałem "poukładane". Zastanowienia nad życiem, sensem i tego, jak mam przez nie dalej brnąć, jak kopać się z nim tak by wyrwać z niego jak najwięcej chwil radości i szczęścia, bo przecież..."nawet najmniej skomplikowane życie jest tak bardzo trudne i ciężkie".
To tyle. Wczoraj nie chciałem nawet o tym myśleć... nie miałem siły pomiędzy płaczem i dążeniem do snu. Po to by nie musieć myśleć, bo to było jak na wczoraj kur...wsko zbyt przeogromnie za wiele.
Teraz jest dziś.
P.S. I mała podpowiedź tym, którzy nie oglądali, a się przymierzają..... nie oglądajcie tego jak Dr Housea, jak każdy inny typowo epizodyczny serial. Tego tak się nie da - nie można wręcz. Nie można skakać pomiędzy odcinkami rozmyślając sobie, "który sezon jest lepszy?" !!! Nie można. To jest całość, która w trakcie zachwyca, momentami usypia, innymi znów irytuje i każe się wściekać na twórców, że to nie tak powinno iść, że „coście Wy z Nim zrobili.... powinno być inaczej, to oburzające i karygodne!”. Ale nie. G.ó.w.n.o!!! Właśnie tak powinno być, tylko całościowo nabiera to niewyobrażalnie ogromnego sensu. I tylko tak - w taki sposób trzeba dobrnąć do Finału po to byście i Wy czuli to, co ja teraz. Inaczej... w ogóle się do tego nie zabierajcie, bo gdy czytam na forum, że ktoś obejrzał finał i tak się zachwycił, ze teraz będzie oglądał od początku to mam szczerą ochotę go zabić za „profanację” jakiej dopuścił się na myśli, idei i woli przekazu płynącej od twórców SFU.
I jeszcze jedna uwaga do tych co oglądali i "zamarli" a jednocześnie nie rozumieją tych, co oglądali i się zanudzili: Wiecie co? Tym drugim - mimo wszystko, wbrew temu, co myślicie - jest łatwiej. Żyć rzecz jasna. Bez tego wszystkiego, co Wy i ja teraz mamy w głowie po SFU.
To wszystko.
Wielkie dzięki za tą niezwykle szczerą wypowiedź. Rozumiem Cię całkowicie. Jeśli jesteś zainteresowany, spojrzyj na mój tekst nt. SFU: http://www.bryka-brak.blogspot.com/2008/11/six-feet-under.html
miałam podobne uczucia, nie mogłam się pozbierać, ten serial otworzył wszystkie rany w moim sercu (m. in. po śmierci ojca) i jednocześnie je uleczył
Ja po finalnym seansie, gdy już się jakoś pozbierałem... postanowiłem odpocząć od niego, od wszystkich myśli... bo inaczej bym nie wytrzymał.... nie powstrzymałbym swego depresyjnego nastroju i ciężkości na klatce piersiowej, nie dałbym rady po prostu... musiałem na tę chwilę go na jakiś czas odrzucić i nie powracać by to przetrawić i podejść powtórnie z nowymi siłami.. inaczej chyba się nie da. To wynika pewnie z faktu jakie mam podejście do wiary w to, co po śmierci i czy jest coś w ogóle i myślę, że ten element ma kapitalny wpływ na poziom reakcji jaki ten serial wzbudza u widza... inaczej odbierze go osoba głęboko wierząca w Boga, inaczej osoba wątpiąca, ale chcąca wierzyć, a jeszcze inaczej ateista. I myślę, że Ci po środku mają najgorzej, finał serii przytłacza ich najbardziej burząc wszystko, co na siłę budowali, w co chcieli wierzyć. Ja się do tej grupy zaliczam, dlatego trudno mi było się pozbierać, właściwie to wciąż się zbieram po tej emocjonalnej masakrze jakiej doświadczyłem. Po tych sugestiach, co do kształtu życia i formy jego prowadzenia w kontekście tego właśnie czy jest po nim coś jeszcze, czy tylko sen nieświadomy, w którym nie możemy już nic. Myślę, że i wierzący w pełni ma łatwiej - bo, tak przypuszczam (mogę się mylić) odbierze ten serial jako stek bzdur i nie wiadomo czy doogląda do końca - i ateista również, bo on powie zapewne: "jasne, że tak - tak właśnie myślę. Później nie ma nic więc korzystam ile mam sił w piersiach".
Mi jest znacznie ciężej.
Ale tak - otwiera oczy zupełnie.
I rozumiem, co masz na myśli pisząc o stracie bliskiej osoby i roli serialu w uporaniu się z tym ciężarem.... po takiej stracie człowiek podświadomie potrzebuje auto-katorgi, by - przepraszam za dosadność - wypłakać razem z krwią i łzami swą obolałą duszę, musi wręcz pławić się w tym oceanie żalu i goryczy, z poczuciem niesprawiedliwości świata itd. .........po obejrzeniu tej historii zaś pojawia się inna myśl.... "po co to wszystko? po co ta katorga? ona nic już nie zmieni... niczego nie wróci, nic mi nie odda, co tak kochałem.....zabija tylko mnie teraz i niszczy od środka" - a skoro później się tylko śpi to po co tracić rok, dwa, trzy... na takie katusze, które niczego nie dadzą poza ruiną ciała i duszy? Jeśli tak to trzeba każdą daną nam chwilę poświęcić na to by być szczęśliwym i dążyć do tego wytrwale...... tak ja to rozumiem, jeśli zbyt dosadnie - przepraszam.
Wszystko powyższe dokładnie oddają słowa ducha Ojca kierowane do Dave'a po traumie w jakiej tkwił wskutek porwania....."I co się stało? Po co się użalasz, co Ci to da. Żyj dalej, tylko to Ci pozostało" (cytat z pamięci - coś w tym stylu). Takich myśli jest w tej historii cała masa zresztą.
no dokładnie, poza tym ,że uporałam się ze śmiercią, uderzyło mnie jak śmierć jest nieuchronna, i jak szkoda mi czasu na pierdoły, nigdy przedtem nie byłam tak blisko z moimi przyjaciółmi i rodziną, do dziś relacje miedzy ludzkie sa dla mnie najważniejszą rzeczą, przez to sprawiam czasem wrażenie osoby nieodpowiedzialnej bo potrafię w środku jakiegoś ważnego zadania biec do znajomego by mu pomóc, obsesyjnie wręcz boje sie przegapić jakiekolwiek spotkanie by nie stracić ani chwili, sporo było w moim życiu śmierci i wiem jak łatwo w jednej chwili stracić kogoś ważnego
W twych wypowiedziach widzę potężne emocje. Nie dziwię się, sam podobne przeżywałem. Jako osobie potrafiącej interpretować, muszę Cię zapytać o twoje odczucia na temat niezwykle ważnego monologu w ostatnim odcinku - "Nie musisz robić temu zdjęcia. Tego już nie ma" (cytuję z pamięci).
Odniosłem się do tego poniekąd w innym wątku forum:
"Wymowa ostatniej sceny zwłaszcza przez pryzmat podróży Claire jest głębsza niż tylko przemijanie i oczekiwanie na śmierć. Tak, jak w całym serialu pokazuje nam jeszcze bardziej dobitnie na tym właśnie przykładzie, że mimo naszych starań, dążenia do odkrywania siebie, do tego co dla nas najważniejsze, do poszukiwania siebie (tak jak Claire właśnie, która jedzie szukać siebie, walczyć o siebie w nowym nieznanym świecie, po to by nie mieć do siebie żalu tak jak Matka u kresu życia, iż nie przekonała się czy na początku swej drogi miała jakiś inny wybór, że nie zaryzykowała).... na końcu tego wszystkiego czeka nas jedyna "nagroda" dla wszystkich taka sama: ŚMIERĆ. Bez względu na to, co było za nami, jacy byliśmy i jak walczyliśmy. Scena ta poddaje więc też w wątpliwość zasadność owych starań ponad wszystko o to, co przed nami, o jakiś głębszy sens, całej tej walki (to, co mówi Nate - żyj, po co to wszystko, te poszukiwania, zobacz jak ja skończyłem. I tak nie ma Boga, nie ma osądów itd. jest tylko to co tu i teraz) skoro na końcu każdy z nas dostanie i tak to samo bez względu na kształt i jakość wszystkich lat, co za nami :( Taki jest sens w tym również.
Podobna zresztą jest wymowa filmu "Synekdocha Nowy Jork".... filmu bardzo ciężkiego.... mówi o tym samym... po co to wszystko ta cała walka... skoro na końcu i tak jest tylko jedno."
I w tym samym kontekście rozumiem właśnie słowa Nate'a kierowane do siostry, o których wspomniałeś wyżej. Po co robisz zdjęcie czemuś czego już nie ma? Czemuś co nie ma żadnego znaczenia i po naszej śmierci nie będzie miało żadnej wartości, a nawet przez jej nieuchronność tej wartości nie ma już w tej samej chwili.... po co tracisz czas na takie rzeczy, na tworzenie trwałych obrazów pamięci o tym, co minione, skoro trzeba skupiać się stale nad tym, co przed nami, co może dać nam kolejne skąpe w trudach życia dawki szczęścia.
Wszystko to do czego przykuwamy tak wielką uwagę, do rzeczy błahych jawiących się nam jako ważne, istotne, a które w istocie pożerają jedynie nasz czas w dążeniu do szczęścia - wszystkie one w oczach Nate'a wydaje się bezzasadne w obliczu upływu czasu, przemijania i jedynej nagrody jaką jest śmierć, a po której człowiek tylko nieświadomie śpi. Stąd słowa Nate'a... stąd tak potężnie emocjonalnie naładowana scena końcowa zwłaszcza jeśli spojrzymy na nią przez pryzmat wyjazdu Claire, z jej marzeniami, wolą walki itd, w zestawieniu z ostatnim kadrem ukazującym nam jej przestraszone błędne spojrzenie na łożu śmierci.... człowieka, który wyjechał, zdobył wszystko i czuje chyba mimo wszystko lęk, bo... teraz dostaje to co każdy - Śmierć, po której nie ma już nic (zdaniem twórców). Dostaje ją każdy bez względu na to jak wyglądało jego życie - bez względu na to, co pozostawił za sobą.
Super że napisałeś ten post, przedwczoraj skończyłem oglądać , i potrzebowałem przeczytać opinie kogoś z kim będę się zgadzał w 100%. Mam dokładnie takie samie myśli, odczucia i podejście do tego serialu. Całkowicie zniszczył mój świat, ale także zbudował na nowo. Bałem się że dotrwam do końca , obejrzę ostanie minuty i tyle, i koniec, i nie ważne jakie zakończenie będzie, będę musiał sobie z nim poradzić.
Mam DOKŁADNIE takie same odczucia. Końcówka po prostu mnie zmiotła, a cały serial był niesamowicie życiowy i prawdziwy. Nie mogę po prostu słuchać jak wszyscy znajomi ekscytują się 'Plotkarą' - ten przespał się z tamtym, a ta zdradziła tego. Och Boże jakie to straszne! Po SFU zupełnie inaczej patrzysz na inne sprawy, to fakt.
Często zastanawiałam się nad jego fenomenem, myślałam że to ze mną jest coś nie tak, ale widzę że jest spore grono podzielające moje odczucia ;)
No, Nate tam też raz przespał się z jedną, inny raz z drugą - tylko koniec końców, jakie to miało znaczenie? Ach, my śmiertelnicy, emocjonujemy się i martwimy błahostkami, które najdalej po paru miesiącach nie mają już żadnego znaczenia... Tak trochę odebrałam przesłanie tego serialu.
Zastanawiam się, po czym doszedłeś do wniosku, że po drugiej stronie nie ma już nic. Moim zdaniem serial tego dobitnie nie mówił, wręcz przeciwnie - w żaden sposób nie podpowiadał nam czy tam coś na nas czeka czy nic, tylko ciemność, cisza i brak świadomości. W tym pewnie tkwi siła tego serialu. Ja osobiście po obejrzeniu ostatniego sezonu, ostatniego odcinka, OSTATNICH KILKU MINUT musiałam dokonać swoistej analizy swojego życia i teraz, jak nigdy przedtem, chwytam się nadziei, że coś jest po drugiej stronie, musi być - przecież człowiek jest zbyt złożoną, zbyt skomplikowaną, zbyt emocjonalną i charakterystyczną, wreszcie - zbyt niezastąpioną - żeby po prostu umrzeć i nie istnieć już nigdzie. No, przecież to by było bez sensu? Prawda? (to takie rozpaczliwe trochę pytanie z mojej strony).
I miałeś rację - ten serial jest doskonały jako całość - właśnie przez końcową scenę uświadomiłam sobie, czemu budowa serialu (najpierw śmierć obcego, potem dopiero przejście do problemów głównych bohaterów) wyglądała w taki sposób, czemu miała służyć, jaki jest tego sens i czemu właśnie dlatego ten serial jest tak misternie przemyślany. Już w ogóle sama końcówka, ostatnie parę minut serialu, których nie wyrzucę chyba z pamięci do końca życia - dla osób oglądających serial wstrząsająca, wzruszająca, przerażająco smutna i niejednokrotnie burząca istniejący do tej pory, wypracowany światopogląd, dla osób, które włączyły sobie tylko te kilka minut, żeby zrozumieć czym się ludzie zachwycają uznają to za banał, trącający kiczem i wzruszą ramionami. Może co wrażliwszy pomyślałby: No tak, wszyscy umierają... Ale ja to już wiedziałem wcześniej. Jedyne, co mnie pociesza to fakt, że bohaterowie żyli tam długo, więc i nam tych parę latek życia pozostało - oczywiście pod warunkiem, że nie zdarzy nam się nic tak absurdalnego, że aż zabawnego, jak niektórym "klientom" domu pogrzebowego Fisherów. ;)
Żebym ja w tym wieku tak głęboko zastanawiała się nad starością i śmiercią. Nie mogłam z tym zaczekać chociaż do trzydziestki. Ano, właśnie nie mogłam...
"Zastanawiam się, po czym doszedłeś do wniosku, że po drugiej stronie nie ma już nic. Moim zdaniem serial tego dobitnie nie mówił, wręcz przeciwnie..."
Hmmm.... też chciałbym wierzyć, że to wszystko byłoby bez sensu, gdyby istniała później jedynie "nicość"..... tylko, że pisząc o swoich odczuciach nie mówiłem, że ta "nicość" to pewnik... nie wiem tego, a przez to, że nie wiem to tak solidnie dostałem po mózgu na finiszu serialu. Zdruzgotał mnie i moją dotychczasową postawę życiową. Natomiast w mojej opinii serial wielokrotnie daje... jego twórcy - sygnał, że później nie ma już nic..... rozmowa choćby Nataniela z Brendą, gdy wykrzykuje jej by robiła na co ma ochotę, by żyła jak chce bez oglądania się na konwenanse, wydumane wartości i ogólnie pojmowaną moralność (chodziło o podświadomą miłość do brata)..... także wizje z nieżyjącym ojcem, który wielokrotnie zaznaczał, że każdy z żyjących jest w dużo lepszej sytuacji od niego... bo on nie żyje, bo jego już nie ma :( Było tego wiele.... i to wszystko moim zdaniem sugeruje takie podejście twórców serialu do tego, co spotka nas po śmierci. Nic.
Poza tym tak, jak piszesz... wiemy, że śmierć istnieje...ale jak na razie jest z boku, jest jakąś abstrakcją. Końcowa scena uderza nas jej nieuchronnością w odniesieniu do wszystkich bez wyjątku..... nie tylko jednostki.... grupy, rodziny itp. :( Dlaczego ta scena tak bardzo nas przeszywa? Pomijając odniesienia do swego życia, do nas samych.... najzwyczajniej w świecie widz zżył się z bohaterami, wszystkimi bez wyjątku, poznał ich, czasem polubił, znienawidził, ale... zżył. Dlatego wizja ich śmierci.... odbiera nam ogromną część tego, co zbudowali w nas samych...
....w uzupełnieniu: Nataniel mówią to Brendzie zaznacza wyraźnie, ze trzeba żyć nie oglądając się na nic, bo później nie ma niczego.
Przeczuwałam, że podasz tę właśnie scenę za argument. ;) Zatem idzie kontrargument.
OK, ale weź pod uwagę, że zjawa Nathaniela Seniora albo Juniora są wytworem wyobraźni bohaterów, którzy tęsknią za swoimi bliskimi. To, co oni mówią to często myśli samych bohaterów, którzy w ten sposób argumentują sobie, że ich tok myślenia jest błędny. Nic dziwnego, że zrozpaczona i wściekła po śmierci brata Claire taką scenę sobie wyobraziła - uważała, że śmierć młodego człowieka, który był synem, ojcem, bratem, mężem (chociaż tym ostatnim niezbyt dobrym) jest niesprawiedliwe, zatem to oczywiste, że Boga nie ma. Brenda też nie była zbyt religijna... Widocznie też jej własna psychika podpowiadała, że dalej nie ma już nic. Gdyby to nie sumienie czy psychika podpowiadała bohaterom w taki, a nie inny sposób, a dusze zmarłych to w tym momencie twierdzenie "nie ma niczego" również nie miałoby racji bytu, bo skoro tam są i w jakiś sposób opiekują się swoimi bliskimi to znaczy, że coś tam jednak jest, bo oni ciągle są, chociaż ich nie ma. Mnie osobiście bardziej przekonuje ta pierwsza opcja, że to Claire czy Brenda wyobrażają sobie, co powiedziałby Nathaniel w danej chwili - nie ma pewności czy prawdziwy Nate, gdyby żył, powiedziałby dokładnie to samo czy coś zgoła innego. Poza tym żywy Nate też był osobą niepewną swojej wiary, bał się śmierci i nie chciał umierać. Ale też Nate za życia nie wiedział czy coś jest po drugiej stronie, bo i skąd miał wiedzieć.
Na pewno te sceny w jakiś sposób swiadczyły o tym, że twórcy chcą nam pokazać, że po drugiej stronie nie ma nic, ale... są też inne sceny i wątki, które pozwalały mieć nadzieję. Twórcy dają niejako dwie odpowiedzi.
Ja pamiętam również sceny, w których twórcy podpowiadają widzom, żeby nie tracili nadziei:
- Odcinek, w którym David wygłosił to słynne kazanie o tolerancji dla osób homoseksualnych w Kościele. W tym odcinku David wyobraża sobie, że rozmawia z duchem pobitego na śmierć młodego homoseksualisty. Po tym kazaniu, które poruszyło większość zebranych w Kościele David usłyszał od tej zjawy "Dziękuję". Czy gdyby po drugiej stronie nie było nic, duszy zależałoby na większej tolerancji wobec innych osób? To też można tłumaczyć tym, że David skoro był wierzący, to taką rozmowę sobie wyobrażał - jemu świadomość istnienia życia po życiu bardzo pomagała. Być może dlatego był odporniejszy na kolejnych zmarłych niż jego starszy brat i lepiej sobie radził z atmosferą domu pogrzebowego? Czyżby mała aluzja, że wiara pomaga w życiu? To jednak nie jest najmocniejszy argument, bo tak jak Claire mogła wyobrażać sobie swojego brata, który tłumaczy, że dalej niczego nie ma, tak David mógł wyobrazić sobie obcego chłopca, który dziękuje mu za to, że uświadomił innych, że homoseksualiści to zwykli, normalni ludzie. Przecież Dave nie znał osobiście tego chłopaka, zatem przez jego usta mogły przewijać się tylko i wyłącznie myśli Davida.
Ale są też sceny, które "dobitniej" świadczą o tym, że może coś tam jednak jest.
- scena "pierwszej" śmierci Nate'a po operacji. Nate, w moim odczuciu, przeżył śmierć kliniczną. W tym czasie jego dusza obserwowała reakcję bliskich na jego śmierć oraz widziała różne scenariusza swego dalszego życia, rozmawiała z ojcem. Potem Nate wspominał, że ma uczucie deja vu - w prawdziwym życiu widział obrazy, które przewijały mu się, kiedy był w stanie śmierci klinicznej. To, że przeżył śmierć kliniczną wnioskuję z napisu, który dobrze znamy, a który pojawił się w trakcie trwania operacji - czyli imię, nazwisko i data narodzenia oraz śmierci. Coś jednak dało mu dodatkowe lata życia. Ojciec najpierw powiedział mu, że nie żyje, a potem okazuje się, że dostał drugą szansę. Moim zdaniem właśnie ta bliskość śmierci sprawiła, że Nate postanowił zachować się "poprawnie" i ożenił się z Lisą ze względu na dziecko. Nie jest tu pokazane istnienie Boga jako takiego, ale istnienie specyficznego życia po śmierci, jak najbardziej. Dość oryginalne i niepokojące, ale jednak.
- i kolejna scena to już z ostatnich sześciu minut serialu. Kiedy umierająca Ruth odwraca wzrok, widzi swojego zmarłego syna, który stoi niedaleko, uśmiecha się do niej i "zaprasza" do siebie, dając do zrozumienia, że cały czas czekał na nią. Też się można sprzeczać czy to nie wyobraźnia Ruth, ale... wolę myśleć, że nie.
Reasumując - serial nie daje nam jasnej odpowiedzi, jak jest po drugiej stronie, nie wiemy czy twórcy są ludźmi wierzącymi czy nie. Nie taka zresztą była jego rola. Tej odpowiedzi sami musimy sobie poszukać, bo twórcy podrzucają nam argumenty z jednej i z drugiej strony, sprawiają, ze sami się miotamy: jest coś potem czy nie ma. Tym samym zasiali w naszych myślach kompletne spustoszenie i niejednokrotnie zburzyli czyjś z trudem budowany światopogląd - sprawili, że osoby wierzące mogły zacząć wątpić, osoby niewierzące mogły zacząć szukać, osoby wątpiące - jak nie wiedziały na czym stały, tak teraz - wiedzą jeszcze mniej, ale też usilniej szukają.
Ale żeś nasmarowała :)
W tym wszystkim, co napisałaś tkwi ogromna siła tego serialu. Ogromna.
A jeszcze źle zrozumiałam, bo myślałam, że Tobie chodzi o to, kiedy Nate ukazywał się Brendzie po śmierci - a zapomniałam, że on wtedy przecież straszył ją, że ich dziecko jest umierające, nie mówił nic o tym, że niczego nie ma. Mówił jej to za życia, ale to też nie znaczy, że tak jest naprawdę - po prostu on w nic nie wierzy. :)
Ja się cały czas katuję ostatnimi sześcioma minutami tego serialu. Mimo że reaguję cały czas tak samo to nie mogę przestać słuchać, oglądać i myśleć. A miałam nadzieję sobie dzisiaj poprawić humor jakąś komedią, czymkolwiek, ale chyba nie dam rady. Przychodzi mi do głowy, żeby wrzucić "Zywot Briana" - albo się dobije albo uratuję samopoczucie.
I tak zrób. Nie oglądaj teraz tego w kółko bo się zakatujesz psychicznie :(
Ja musiałem zrobić sobie przerwę od "tego" bo musiałem się jakoś pozbierać by normalnie funkcjonować bez tego mega ciężaru jaki czułem na sobie po finałowej scenie..... wrócę za jakiś czas... ale do samego początku... od nowa i dokładniej. I wolniej.
Myślę, że ten serial po takich psychicznych torturach daje nam szansę, żebyśmy po ogarnięciu się poszukali sensu w życiu. Co chcemy zrobić, aby mimo wszystko coś po nas pozostało. Ja na razie swojej wiary nie zmieniłam - przeciwnie, umocniłam się i mam większą nadzieję niż wcześniej, że tak właśnie jest. Może i o to w tym chodzi.
A czy wrócę do tego serialu. Nie wiem. Kiedyś na pewno, ale ładnych parę lat musi minąć. Muszę się poogarniać, pozmieniać coś w życiu, pomyśleć i poszukać własnej drogi - a potem wrócić do serialu i przekonać się czy dobrze wybrałam.
Ale powiem Wam, że ja po tych odcinkach bardziej boję się starości niż śmierci - chociaż tego, że po śmierci nic nie ma też się boję.
I co mi teraz powiesz...... DEXTER czy SFU ??? ;) ....pytanie retoryczne rzecz jasna :)
Skusiłaś się. Obejrzałaś. I została miazga.
Większy sentyment mam do Dextera, ale SFU jest zdecydowanie lepszym serialem - właśnie dlatego, że głębokim, Dexter jest kinem typowo rozrywkowym. A jeśli chodzi o Michaela C. Halla to już gdzieś pisałam, że o wiele lepiej zagrał tutaj. :)
Dokładnie. Skusiłam się i mam za swoje. Ale już powoli dochodzę do siebie, coś tam sobie poukładałam, twórcy serialu dali mi sporo do myślenia, coś tam mam, zeby się trzymać. :)
Ja mam 17 lat, oglądałam to do końca, oczywiście zakończenie również zrobiło na mnie spore wrażenie, zmiażdżyło mnie wręcz, ale takich jazd nie miałam. Cały serial bardzo mi się podobał aczkolwiek, pomimo komediowych wątków, jest zdecydowanie głęboki i w gruncie rzeczy bardzo smutny. Najbardziej w 5 sezonie ta powaga najbardziej daje o sobie znać.
uaktywniłam sobie konto na filmwebie specjalnie, by powiedzieć coś na temat Six Feet Under. Ale co mi pozostaje niż tylko pokiwać głową. Piękne posty piszecie, kochani.
Serial oglądałam w styczniu. Do dziś jestem zmiażdżona jego mądrością. Na końcówce płakałam z moim narzeczonym jak głupia. On płakał jak dziecko: nigdy wcześniej nie widziałam, żeby w ogóle płakał.
Zamykam oczy i widzę Keitha, który zaprasza Davida do siebie. Totalna masakra na emocjach.
Nie mogę nawet wrócić do żadnej sceny, nie mogę nic zobaczyć jeszcze raz, bo znów miażdży. I też dlatego, bo to już przeżyłam. Tak jak do niczego z mojego życia nie wrócę, nie przeniosę się w czasie, mogę co najwyżej powspominać, tak też nie mogę po prostu włączyć sobie jeszcze raz jakiegoś odcinka. Jakaś blokada. Ale wspominam.
SFU zadało mi wiele pytań. Nie wiem czy jakieś odpowiedzi. To, że bohaterowie widzą zmarłych nic nie wyjaśnia: widzą ich tak jak chcą. Oni mówią im to, co sami podświadomie już wiedzą, czego się obawiają. To tylko wytwory ich głów. Ale może właśnie nie? Serial nie odpowie, Wielka Tajemnica pozostała tajemnicą. Zostajemy sami bezradni, porozwalani, wątpiący, z pytaniami. Wydaje mi się, że nie można tego obejrzeć w słabej kondycji psychicznej. Ja tak zrobiłam i vanitas pochłonęła mnie jeszcze bardziej. Ale czuję się mądrzejsza. Lub też: wrażliwsza. I Marek Aureliusz jeszcze bardziej przekonuje. I Boga się pragnie bardziej, mimo zwątpienia.
Nathaniel biega za mną co dnia. Federico woła "heyyy Vanessa", Ruth z niedowierzeniem pyta "Nathaniel?". Na Boga, oni noszą nawet to samo nazwisko co ja.
Też sporo czytałam, oglądałam. Żadna historia mnie aż tak nie powaliła: nawet Lolita, nawet Heathcliff. Arcydzieło nie tylko w swoim gatunku.
"Nathaniel biega za mną co dnia."
...to wszystko oddaje. Więcej słów nie trzeba.
...co do Vanitas to polecam Ci obraz "Synecdoche, New York":
http://www.filmweb.pl/film/Synekdocha%2C+Nowy+Jork-2008-166290
...tu dopiero widać ową marność wszystkiego... naszych starań, zabiegów, naszej walki, pragnień, dążeń, oczekiwań, chciejstw, woli, aktywności itp...... w obliczu tego, co nieuniknione. W zderzeniu z tym, jaka nagroda nas czeka po wszystkim. Bez względu na to, jacy byliśmy i jak staraliśmy się żyć. Polecam.
Z małym zastrzeżeniem: to bardzo ciężki klimat. Zostawia z podobnym odczuciem jak po SFU.
"W reżyserskim debiucie Kaufman dokonał rzeczy niezwykłej. W dwóch godzinach zdołał uchwycić esencję życia i śmierci. Coś, czego chyba nikt inny przed nim nie dokonał w kinie, a przynajmniej nie w sposób tak wyrazisty i szczery do bólu. Mnóstwo w "Synekdocha, Nowy Jork" zawartych metafor, symboli, trafnych spostrzeżeń dotyczących życia i osób, które spotykamy na swojej drodze. Prawda jest okrutna: przez całe życie jesteśmy tak naprawdę samotni i cierpiący. Nieustannie szukamy miłości, akceptacji i spełnienia, a w międzyczasie zmagamy się z mniej lub bardziej poważnymi wypadkami i chorobami, które dotykają nas i osób nam bliskich. A co nas czeka u kresu drogi na tym ziemskim łez padole? Kaufman nie pozostawia żadnych złudzeń: czeka na nas wspaniała nagroda, a jest nią śmierć."
Oglądałam kiedyś Synekdochę, ale niestety na jakimś super zmęczeniu i w połowie zasnęłam, chyba drzemałam już wcześniej, ale obiecałam sobie wrócić do tego filmu. Dzięki, że mi o nim przypomniałeś, może w Święŧa? Widziałam inne obrazy Kaufmana: Adaptację, Być jak John Malkovic i oczywiście Eternal Sunshine of the Spotless Mind (nie lubię polskiego tytułu). Wszystkie świetne.
Scena z biegnącym Natem za samochodem Claire, scena kiedy David widzi Keitha i umiera oraz ten strach w oczach Claire na łożu śmierci, to istny majstersztyk, coś cudownego...
Cieszę się, ze nie tylko ja widzę strach w jej oczach. Nie widzę nadziei, jak inni. Nie widzę tam radości. Tylko strach.
właśnie skończyłem i podpisuję się pod wszystkim co napisałeś, ten serial chyba aż za bardzo miesza w głowie ja jestem w rozsypce
Skończyłam oglądać SFU jakieś dwa lata temu, ale często wracam do niego myślami, mam wszystkie sezony na DVD, jestem pewna, że jeszcze nie jeden raz obejrzę całą serię.
I po raz kolejny weszłam na to forum i... No nie wiem, chyba najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że tutaj ludzie naprawdę rozmawiają, analizują. Six feet under ZMUSZA do refleksji. Rzadko można spotkać na filmwebie tak mądre posty, pełne emocji i spostrzeżeń.
Gdzieś mam kartki z pozapisywanymi cytatami z serialu ;) Złote myśli. Niebanalne i prawdziwe.
Kiedy zobaczyłam ten wpis "oglądaj na własne ryzyko"- zachęciło mnie to do oglądania. Spodziewałam się emocji przy oglądaniu tego serialu, ale to co mnie spotkało po prostu mnie przerosło. Pomimo genialności tego serialu, chyba żałuję, że go obejrzałam, bo nie mogę poradzić sobie z tym co teraz czuje. Ciągle mam w głowie ostatnią scenę chociaż tak bardzo chciałabym się jej pozbyć.
Oglądając ten serial były chwile genialne (np. nie wiem dlaczego, ale bardzo zapadła mi w pamięć scena kiedy David obudził się w nocy i zaczął się modlić- "proszę Boże pomóż mi w tym cierpieniu"), ale też czasami się nudziłam. Jednak tak jak jest napisane- ten serial to całość i jest to istne arcydzieło.
Przy ostatniej scenie, szczególnie jak Nate "przychodzi" po swoją matkę, a Keith "zaprasza" do siebie Davida- zmiażdżyła, wypłakałam przy niej morze łez. Chcę wrócić do rzeczywistości, ale na razie się nie da- chyba strawienie tego serialu trochę potrwa.
I na koniec potwierdzam słowa- Oglądaj na własne ryzyko!
Ja właśnie skończyłam oglądać...i również podpisuję się pod niektórymi postami, chyba nic, co oglądałam wcześniej nie zrobiło na mnie takiego wrażenia... pewnie teraz będę o tym myśleć przez tydzień, ale warto było podjąć się oglądania Six Feet Under.
Zastanawia mnie, dlaczego ten serial ma tak niską ocenę. Czyżby większość oglądających rezygnowała po pierwszych odcinkach? Szczerze mówiąc to sam nie miałem ochoty go oglądać. Gdyby mnie delikatnie nie zmuszono zostawiłbym po pierwszych odcinkach. Na początku pierwszego odcinka powinna być umieszczona informacja - jeśli nie zamierzasz dotrwać do ostatniego odcinka to wcale nie zaczynaj.
Serial był dla mnie ciężki, momentami musiałem przerywać oglądanie i wracać po jakimś czasie. Po prostu nie mogłem wysiedzieć. Jedno jest pewne: dla tych ostatnich dziewięciu minut warto było. Końcówka zmieniła moje życie, jestem zupełnie innym człowiekiem i mam zupełnie inne spojrzenie na świat.
Dziś minęły cztery lata odkąd skończyłam oglądać serial. Nigdy więcej do niego nie wrócę, nie obejrzę po raz kolejny. W mojej filmwebowej historii kilka tytułów dostało 10/10, ale SFU obok "Tańcząc w ciemnościach" jest poza wszelkimi kategoriami oceny, bo ani wtedy, ani teraz nie potrafię wypowiedzieć się o tych obrazach obiektywnie. To co się ze mną działo po SFU nosiło znamiona żałoby, i miało jej wszystkie etapy. Przez pierwszy tydzień piłam żeby zasnąć i nie myśleć, potem zmierzyłam się że stratą czegoś.. niewypowiedzianego. Teraz po latach nie przestało mnie boleć, ale nauczyłam się z tym żyć.
Ten serial mnie zmienił, i to jest właśnie Wielkie Kino, na zawsze pozostawia ślad. Stawia wiele pytań, i nie daje żadnych odpowiedzi.
Dosłownie przed chwilą skończyłam oglądać ostatni odcinek. Co mogę powiedzieć..nie wiem..jeszcze jestem w szoku. Czytałam wcześniej te komentarze, ale nigdy w życiu nie myślałabym, że aż tak strasznie to przeżyję. Płakałam cały odcinek, ale przy końcówce jeszcze bardziej się rozkleiłam. Nigdy w życiu żadna książka, żaden film czy coś innego nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Ten serial jest taki prawdziwy, smutny i ciężki, jak życie. Tak strasznie zżyłam się z tymi bohaterami, trudno mi będzie o nich zapomnieć. Na pewno dużo się z niego nauczyłam. To jest arcydzieło i mogę podpisać się pod tym rękami i nogami ! Z czystym sumieniem daję 10/10, dałabym więcej gdybym mogła. Pewnie już takiego serialu nie będzie, cieszę się, że mogłam z nim przeżyć taką piękną przygodę :)
Jestem chwilę po seansie ostatniego odcinka. Minęło sporo czasu od kiedy tak bardzo się wzruszyłem do łez. Zakończenie potężne, prawdziwa bomba emocjonalna, dosłownie zmiotło mnie...
I za to właśnie ocena idzie w górę o 1 względem początkowej. I tak starałem się ją rozsądnie przyznać (heh... oczywiście najchętniej w tej chwili przywaliłbym 10/10) i wziąć margines na tymczasowe emocje. Wciąż mam poczucie, że dałoby się o 1 sezon krócej (powiedzmy troszkę zawartości czwartego i piątego / resztę połączyć w jeden cały dłuższy).
W każdym razie... serial bardzo prawdziwy i autentyczny, czasem nieznośny i pokręcono-grymaśny - i o to chodzi, jak życie. Nie ma absolutnie żadnej postaci którą lubi się od początku do końca i która np. nie wkurza (no może poza epizodycznymi jak np. siostra Ruth albo jej grubsza kumpela :) ) , bardzo np. lubiłem Claire, jednak przyszedł taki czas gdy mnie rozczarowała, tak samo w drugą stronę - nie sądziłem, że kiedykolwiek za cokolwiek polubię Ruth (szczytem był wątek z tym asystentem w okularach, jakoś strasznie mnie żenował, że aż mnie świeżbiło aby przewijać), a jednak z czasem pokazała swoje dobre strony. To tak ogólnie, w dużym skrócie. Dlatego wszyscy są bardzo ludzcy, nikt nie jest doskonały i nikt nie jest beznadziejny.
------------------------
Jestem wierzący, może czasem mam pewne wątpliwości co do części spraw...
@ frojd1978, napisałeś wcześniej, że jakby ostateczny sens SFU mówi, iż zawsze jest śmierć i nic po niej, nie ma Boga, "nie rób zdjęcia czegoś czego i tak już nie ma" itp...
Oczywiście rozumiem, że sceny z objawieniami / nawiedzeniami to tak naprawdę konfrontacje bohaterów z własnym sumieniem / psychiką etc.
Jednak ja zapamiętałem sobie pewne sceny... dlatego, że odstają od tego i poddają z kolei w wątpliwość cała tą eksponowaną pośmiertną pustkę. UWAGA! od tej pory będą spoilery:
1. Scena gdy Nate biegnie przez cmentarz i zaczepia go pies, który wyraźnie chce go gdzieś zaprowadzić. Nate dostrzega w nim jakby Lisę i podąża za nim prosto do pewnego domu - jak się okazuje wróżki / spirytystki, która mówi o Lisie wie rzeczy o których normalnie nie mogła wiedzieć. A i na werandzie domu jest dziwnym zbiegiem okoliczności tabliczka z napisem "Mana LISA"...
2. Może to za mało, ale: scena na weselu Nate'a i Brendy, gdy w pewnym momencie Nate zauważa mewę, która siedzi na torcie weselnym i go skubie... Być może to kolejne zwierzęce wcielenie Lisy - jak wiemy bohaterka kochała zwierzęta i zdawała się być dość uduchowiona za życia, dlatego po nim dryfowała w pewnych charakterystycznych dla jej osoby sferach (? nie wiem czy odpowiednio dobrze przekazałem sens). Zupełnie jakby chciała przybyć na wesele jako gość, przekazać Nate'owi życzenia swoją obecnością i zjeść kawałek tortu jak każdy inny...
3. W ostatnim odcinku Brenda miała sen w którym wstała z łóżka i poszła do pokoju córki. Spotkała tam przy kołysce Nate'a z jego ojcem - i właśnie - ona nigdy wcześniej w życiu nie spotkała Nathaniela (jak wiadomo - "minęli się") co sam zresztą powiedział przedstawiając jej się. Cóż, potencjalnie mogła wiedzieć ze zdjęć jak wyglądał, ale NIGDY nie słyszała jego głosu, a przemawiał swoim własnym. Wiec to nie mogła być kolejna scena z cyklu symboliczny "dialog postaci z sumieniem"... Myślę, że dokładni twórcy (a takimi byli) nie pozwoliliby sobie na olanie takiego szczegółu i zamiast tego pozostawiliby Nathaniela nieodzywającego się, lub nawet zrezygnowaliby z jego udziału w owej scenie.
+ inne małe niuanse, których mogłem nie wyłapać w całym serialu. Byłbym wdzięczny gdyby ktoś pamiętający takowe przytoczył je tutaj : )
Zgadzam się z wypowiedzią, też jestem właśnie po finale i pojawiła się u mnie zarówno radość jak i łezka w oku. tylko nie zgadzam się z podaniem za przykład dr. Housea, tam mimo wszystko też ciągnie się główny wątek, i jak ktoś chce poznać losy głównych bohaterów, a o to chyba chodzi, to wyrywkowe oglądanie mu w tym nie pomoże,
Witam.
Dziś rano (po nocnej zmianie w pracy) obejrzałem cztery ostatnie odcinki...jest prawie północ a nie mogę się otrząsnąć...Niesamowite...
dziękuję Ci za wypowiedzi o tym serialu.
Cieszę się,że nie tylko ja w ten sposób go odebrałam. Że nie tylko mnie zmiażdżył i nadał lepszy kierunek mojemu życiu... Szkoda,że takie produkcje nie są obowiązkowe, gdyby więcej ludzi to tak przeżyło to świat byłby lepszy, mimo wszystko...
Zanim zacząłem oglądać SFU czytałem komentarze na forum o serialu. Najbardziej zaciekawiły mnie wzmianki o zakończeniu (niezwykły, miażdżący,fascynujący,niepowtarzalny itd....). Gdy oglądałem ostatni odcinek byłem przekonany, że zakończenie nie spełni moich nadziei, że jest przereklamowane, że co najwyżej wciśnie mnie w fotel i tyle. Jednak po obejrzeniu wspomnianego odcinka czułem się jakby coś wcisnęło mnie w fotem i przeciągnęło do piwnicy(a mieszkam na czwartym piętrze). Nawet nie chce używać przymiotników w celu opisania zakończenia, nie ma sensu. Serial jest niesamowity, a przysłowiową wisienką na torcie jest epilog(coś pięknego!!!). Do niedawna Moim numerem jeden był "The Wire", ale przegrał rywalizację z SFU.
...i jedyne co Mnie zastanawia, dlaczego nie obejrzałem go wcześniej.
Mówiąc szczerze, pewnie jest ze mną coś nie tak, ale... Nie odebrałam zakończenia serialu tak pesymistycznie jak większość z Was. Powiem więcej - zakończenie wydawało mi się w jakiś sposób krzepiące.
Jeśli chodzi o cały serial to na pewno przez całe 5 sezonów można było odnieść różne wrażenia, czasem zupełnie sprzeczne wzajemnie. Niekiedy wydawało się, że po śmierci nie ma nic, a czasem odwrotnie - że coś jednak nas czeka. Twórcy serialu podają różne sugestie, aby widz sam doszedł do jakichś konkluzji. Biorąc pod uwagę inne produkcje Alana Balla (mam tu na myśli głównie American Beauty i Nothing is Private) można zauważyć, że pokazuje on widzowi rzeczywistość z kilku stron, ale zupełnie obiektywnie, bez komentarzy - jedynie zmusza do refleksji. Myślę, że podobnie jest tutaj. Tyle ile ludzi, tyle opinii - to zabawa z ludzkim rozumem. Wszystko co wydarzyło się w naszym życiu, nasza wrażliwość, wszystko to kształtuje to, jak odbieramy tego typu produkcje.
Przechodząc jednak do zakończenia, jest ono zupełnie jak cały serial - niejednoznaczne. Część z Was twiedzi, że pokazało bezcelowość ludzkiego życia i że to co się dzieje i tak nie ma znaczenia, bo czeka nas śmierć. Ja odebrałam to zupełnie inaczej. Zauważcie, że w tych 6-ciu minutach nie zostały pokazane jedynie momenty śmierci - także śluby, urodziny dzieci, przyjemne momenty. Co jest również zastanawiające, przed śmiercią niektórych bohaterów czekali na nich zmarli (np. w chwili śmierci Ruth był to Nathaniel i Nate, a kiedy umierał Dave, pojawił się Keith), a w chwili śmierci Clarie nie czekał na nią nikt. Natomiast jej wzrok na łożu śmierci odczytałam raczej jako wzruszenie, niż strach przed śmiercią. Może udało jej się dokonać tego wszystkiego, co chciała? Zauważcie też inną kwestię - jeśli podróż Clarie do Nowego Jorku była metaforą życia, to nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale nawet po jej śmierci (kiedy na ekranie pojawiło się jej nazwisko i data śmierci) samochód nie zatrzymał się, lecz jechał dalej. Może to również coś sugeruje?