Po ukończeniu oglądania całego serialu, w tym oczywiście słynnego finału, czułam pewne
rozczarowanie. Miałam zamiar usiąść i spisać wszystkie swoje odczucia punkt po punkcie, ale
ostatecznie zabrakło mi czasu i chęci.
To było już dobrych parę miesięcy temu, więc to, co piszę teraz - pisane jest zupełnie z
dystansu i na spokojnie. W ramach leniwej niedzieli, spędzam czas przed monitorem i między
innymi przeglądam fora na filmwebie. Przypomniało mi się o SFU i postanowiłam obejrzeć raz
jeszcze finalną scenę na youtubie. Obejrzałam.
Teraz po tych kilku miesiącach odbieram ją jako jeszcze bardziej przereklamowaną i
rozczarowującą niż gdy widziałam ją po raz pierwszy. Tym, co najbardziej mnie w tej scenie
uwiera jest to, że wygląda ona jak wypisz wymaluj reklama samochodu. To wymuskane, nowe,
lśniące autko sunące po malowniczych bezdrożach kontrastuje zarówno z osobowością
właścicielki, jak też z sugerowaną powagą przeplatających się ujęć oraz z całą konwencją
serialu. Właściwie, to tylko to mnie zasadniczo rozczarowuje. Poza tym zakończenie jest dla
mnie po prostu ok. Jest ciekawe, poniekąd poruszające, stanowi dość dosadne zamknięcie
losów postaci. Całe moje rozczarowanie wykraczające poza moje zdziwienie nad tą
niecodzienną reklamą auta, wynika z faktu, że miałam wobec finału bardzo duże oczekiwania. A
miałam je dlatego, że naczytałam się o nim wspaniałych rzeczy. Że to jest coś, co na zawsze
odmienia nasze postrzeganie życia i świata, że to bodaj najwspanialsze 5 minut w telewizji, ba
w ogóle w filmie ever, że nie można po tym zasnąć, że och i ach. Nic z tych rzeczy. Płakałam,
owszem. Ja z reguły nie umiem powstrzymać się od płakania na filmach. Ale później
wyłączyłam komputer, otarłam łzy i poszłam spać. A potem życie potoczyło się dalej.
Bo i co w tym niby takiego odkrywczego? Że wszyscy kiedyś umrzemy? Że każdy z nas ma
swoją datę urodzenia, obok niej myślnik a dalej puste pole, które kiedyś niewątpliwie się
zapełni? Że przemienimy się w martwe ciało, którym trzeba dość szybko się zająć, bo po
dwóch dniach zaczyna śmierdzieć? Że obok cudownych, pełnych radości chwil czeka nas w
naszym dalszym życiu wiele tragedii, smutków, a na końcu i tak jest śmierć? To się wszystko
zgadza, to wszystko prawda. I to jest poniekąd poruszające i smutne, gdy o tym pomyślimy. Ale
czy naprawdę musimy oglądać 5 sezonów amerykańskiego serialu, aby dojść do powyższych
konkluzji?
Naprawdę musieliście aż obejrzeć 5 sezonów serialu, żeby uświadomić sobie, że umrzecie?
Że życie jest kruche i ulotne? Że to miejsce po myślniku i w Waszym wypadku kiedyś się
zapełni? Czy naprawdę było to odkrycie na miarę uderzenia obuchem, otwarcia oczu?
Seriously?
Życie jak dotąd obchodzi się ze mną łagodnie. Śmierć jeszcze nigdy nie zabrała mi nikogo
naprawdę bliskiego. Ale wiem, że ona jest i czeka zarówno wszystkich moich bliskich jak i
mnie samą. Wiedziałam o tym przed obejrzeniem serialu tak samo dobrze, jak wiem, po jego
obejrzeniu. Upatrywanie się sensu SFU w tym, że otwiera nam oczy na to, że jesteśmy
śmiertelni, że życie jest ulotnym darem i należy cieszyć się każdą jego chwilą i z tej racji
nadawanie mu rangi serialu genialnego i kształtującego światopogląd jest więc dla mnie
dziwne i niezrozumiałe.
Mam jedno pytanie w związku z tym wszystkim: czy naprawdę zmieniliście swoje życie?
Wykorzystaliście ten impuls towarzyszący spazmatycznemu zalewaniu się łzami podczas
projekcji finału? Bo ja obdarzona tajemną wiedzą i świadomością własnej śmiertelności już
przed obejrzeniem SFU, a utwierdzona jedynie w tej świadomości po jego obejrzeniu, żyję
wciąż dokładnie tak samo.
Chciałabym jeszcze do czegoś w tym serialu się przyczepić. Postacie - obiektywnie patrząc -
wiodą właściwie błogie, wręcz idylliczne życie. Żyją w miejscu, gdzie ciągle jest słońce, mają
pracę, którą lubią, a jeśli dochodzą do wniosku, że jej nie lubią, to mogą ją bez problemu
zmienić, lub też wcale nie muszą pracować (np. Brenda - spadek po ojcu). Generalnie nie
chorują (poza Nate'm, który zostaje wyleczony, nawrót jego choroby jest nagły i
niespodziewany, więc nie ma wpływu na jego wcześniejsze życie, które oglądamy; Brenda z
kolei ma problemy z płodnością, ale ta kobieta ma z 40 lat więc trudno oczekiwać, żeby ot tak
sobie zaszła w ciążę), nie cierpią z powodu żadnych klęsk żywiołowych, mogą spędzać czas z
bliskimi i przyjaciółmi, realizować swoje marzenia, pielęgnować zainteresowania i hobby,
płodzić dzieci (bo stać ich na to), albo ich nie płodzić, jeśli nie mają na to ochoty, ogólnie życie
nie rzuca im zbyt wielu kłód pod nogi. A mimo to ze wszystkich tych postaci i z całego serialu
przebija wyraźny, dojmujący i przykry przekaz "LIFE'S FU*KED UP!". Aż ma się ochotę
powiedzieć: "ej, ty, przyjedź do Polski, odśnież sobie parę razy zimą samochód, zapłać
rachunek za ogrzewanie, wstawaj codziennie po ciemku, żeby zdążyć do pracy, której
nienawidzisz, ale bój się ją stracić, bo następnej nie znajdziesz, aha i jeszcze postój sobie rok
w kolejce do lekarza i módl się, żeby nie wykrył nic poważnego, bo nawet jeśli w hameryce jest
to uleczalne, to tutaj cię na to na pewno nie stać".
To było drażniące na dłuższą metę. Całe to męczeństwo i nieszczęście aż wylewające się z
każdej kolejnej postaci. Jedyną usprawiedliwioną w tym względzie, ale tylko początkowo,
osobą była Claire - bo była nastolatką (nastolatki zazwyczaj są tak po prostu nieszczęśliwe),
wychowała się w dziwnym domu, ale też - była późnym dzieckiem, wpadką, nie miała bliskiej
relacji z braćmi, a rodzice byli już trochę starzy i zmęczeni swoimi funkcjami ojca i matki, aha -
no i właśnie, sama będąc w młodym i burzliwym wieku straciła ojca. Cała reszta wymyślała i
tworzyła sobie problemy na siłę. Ruth - zdrada męża, a potem ryk na pogrzebie, bo jak ja
mogłam go zdradzić. Śmierć Nathaniela - zupełnie do uniknięcia, wystarczyłoby trochę
ostrożności. Brenda - wielokrotne zdrady, niby choroba, uzależnienie od seksu, ale sama to na
siebie ściągnęła - po co jej w ogóle była ta przyjaźń z prostytutką? Nate - nieoczekiwane
dziecko z kobietą inną niż jego narzeczona - ok, to jest problem, ale to dziecko przecież nie
spadło z kosmosu; potem z kolei jego nieszczęśliwe małżeństwo - konsekwencja
nieprzemyślanego seksu, ale też po prostu zła decyzja. Śmierć Lisy - została
najprawdopodobniej zamordowana, ale cóż, gdyby nie utrzymywała tej dziwnej relacji z mężem
własnej siostry, to nic by jej się nie stało. Claire i jej życiowe rozterki to w ogóle irytujący temat
na długi felieton. Krótko mówiąc - komplikowanie sobie życia na siłę w wydaniu wszystkich
bohaterów i wieczne pretensje do losu.
Nie twierdzę jednak, że serial był zły. Przeciwnie, oceniam go jako dobry. Był ciekawy,
wciągający, dobra fabuła, sporo naprawdę niezłych scen, trochę wzruszeń. SFU dostarczył mi
dużo rozrywki na naprawdę niezłym poziomie. Ale tylko rozrywki. Nie zmienił mojego życia. Był
dobry. Nie był genialny.
p.s. Miałabym też co nieco do dodania w kwestii podejścia do seksu i homoseksualizmu w
serialu, ale już mi się zwyczajnie nie chce, a poza tym to jest jakby odrębna kwestia, w dodatku
dość kontrowersyjna i nie chcę jej ruszać.
Serial rozrywkowy? reklama samochodu? Albo oglądaliśmy inny serial albo inna wrażliwość po prostu. Poza tym to nie ost atnie 5 minut jest przełomowe tylko cały serial, chociażby w ukazaniu homoseksualizmu o którym z racji chyba szerokości geograficznej boisz się mówić. I wiele innych kwestii.
I rzecz jasna nie trzeba oglądać SFU by mieć wiedzę o swej śmiertelności. Tak samo jak nie trzeba czytać kodeksu karnego by wiedzieć ze za morderstwo trafimy za kraty.
No tak, oglądanie serialu rozpatruję w kategoriach rozrywki. Są różne seriale i rozrywka rozumiana jest przeze mnie różnie. Inną rozrywką jest oglądanie "Przyjaciół", a inną "SFU". Ostatnio byłam w kinie na "Miłości", film ciężki i przygnębiający jak diabli, ale gdyby jego oglądanie sprawiało mi ból i przykrość zamiast pewnej przyjemności i oderwania myśli od pracy i innych codziennych spraw, to bym wyszła. Obcowanie z tą trochę poważniejszą i trudniejszą w odbiorze kulturą też jest rodzajem rozrywki. Aczkolwiek nie uważam, aby SFU się do takiej akurat kultury zaliczało.
Na temat homoseksualizmu mam wyrobione zdanie, ale nie chcę o tym dyskutować na forum filmowym.
"I rzecz jasna nie trzeba oglądać SFU by mieć wiedzę o swej śmiertelności. Tak samo jak nie trzeba czytać kodeksu karnego by wiedzieć ze za morderstwo trafimy za kraty. "
A jednak wiele wypowiedzi na tym forum wskazuje na to, że wielu ludzi istotnie musiało obejrzeć ten serial, aby posiąść tę wiedzę.
To nie jest serial, który ma komukolwiek uświadomić, że jest śmiertelny, kiedyś umrze, umrą jego bliscy i wszystko się skończy. I zupełnie nie o śmierć w tym serialu chodzi. On opowiada o życiu poprzez mówienie o śmierci (a w zasadzie poprzez nieprzerwane stykanie się ze śmiercią - nie bez powodu punktem zaczepienia jest zakład "grabarski"). A że postaci same wpędzają się w problemy i kłopoty, których mogłyby nie mieć. Hm, im dłużej żyję, tym bardziej mi się wydaje, że my, w prawdziwym życiu, też tak robimy.
Abstrahując od ogólnej sytuacji polityczno-gospodarczej - o tej serial nie ma, moim zdaniem, ambicji opowiadać.
Ja wczoraj skończyłem oglądać. Stwierdzenie że jestem zawiedziony to raczej zbyt dużo, bo serial jest bardzo dobry i naprawdę mi się podobał, ale moje odczucia średnio się mają do tych opisywanych przez innych użytkowników, które nawiasem nakłoniły mnie do oglądania.
Moje odczucia są prawie takie same ja Twoje, fajnie, że ktoś to tak porządnie opisał bo mi by się nie chciało. Ten serial przypomina nam tylko o niektórych sprawach, ale nie jest odkrywczy.
Jeśli chodzi o scenę końcową to jest świetna i jest doskonałym zwieńczeniem dzieła, ale.... to wszystko.
Ogólnie polecam wszystkim ten serial bo jest bardzo dobry i ciekawy, ale nie polecam nastawiać się na nie wiadomo jak głęboki i wstrząsający przekaz, tylko poczekać do ostatniego odcinka i samemu ocenić...
Ja także wczoraj skończyłam oglądać, a byłam zniecierpliwiona ostatniego odcinka, sceny, piosenki w tle, bo naczytałam się milion komentarzy w stylu "genialne", "miażdżące", "wpada do głowy i stamtąd nie wychodzi". Już pierwszy odcinek po śmierci Nate'a nie był taki sam jak pozostałe z każdego sezonu (tak, wiem, chodziło o żałobę i jak sobie z tym radzą inni, ale uciążliwy był "duch Nate'a" i cała sytuacja z kolesiem w kapturze - co za dużo to nie zdrowo). Mimo wszystko liczyłam na to, że zakończenie będzie totalnym odwróceniem wszystkiego co do tej pory widzieliśmy, np. że to wszystko było tylko i wyłącznie sprawą wyobraźni Nathaniela w chwili jego śmierci, że tak sobie wyobraził świat bez niego, albo coś w tym guście (nie jestem scenarzystą, więc to zwykły przykład). A co dostaliśmy na zakończenie? Jakieś z dupy streszczenie albo przewidywań Claire, albo faktycznie przyszłych wydarzeń w bardzo kiepskim wydaniu. Moim zdaniem twórcy poszli na skróty, nie wysilili się. Nie podobał mi się motyw z autem, w sumie piosenka też mnie nie zauroczyła.
Serial jako całość - arcydzieło. Daje do myślenia, niektóre sceny faktycznie zapadły mi w pamięć. Zakończenie natomiast to totalna klapa. Spłycili serial.
Margo_7 zgadzam się z Tobą ("Krótko mówiąc - komplikowanie sobie życia na siłę w wydaniu wszystkich
bohaterów i wieczne pretensje do losu"), a ja bym jeszcze dodała, że ten serial jest o ludziach, którzy nie wiedzą czego chcą, a gdy nadarza im się jakaś zachęcająca okazja, to rzucają wszystko w piz*** - swoje dotychczasowe życie, miłość życia, dzieci (czego potem żałują, bo okazuje się, że okazja była tylko powierzchownie milutka). Serial owszem uczy i uświadamia, ale nie o tym, że wszyscy umrzemy, ale o tym, że nie warto żyć wg zasady "carpe diem".
Bo MOIM ZDANIEM - Nate popełnił błąd zostawiając Brendę przed śmiercią i gdyby rozwineli serial, gdzie w fabule Nate by przeżył, na pewno zobaczylibyśmy, że byłoby mu źle bez swojej drugiej córki, która okazała się zdrowa, że mylił się co do Brendy "i jaki jestem biedny i nieszczęśliwy i wcale nie zadowalają mnie ciche msze u kwarków, tak jak wcześniej chwilowo zachwycałem sie żydami" - ale w sumie to wypowiedź na zupełnie nowy temat.