Od połowy pierwszego sezonu zastanawiam się, czemu bohaterowie nie kopią rowów. Od czasu do czasu wystarczyłoby je podpalić, żeby pozbyć się złapanych zombi.
Statyści to już w ogóle sknocony pomysł, nadawali się tylko na grille i chyba do zamiatania korytarzy. Wydaje mi się jednak, że większość nowoprzybyłych osób stanowiły kobiety i osoby młodociane. Z mężczyzn mamy Boba, Tyreesa, doktora i ewentualnie tego chłopaka Beth, który zginął. Brak podstawowych funkcji jak zwiadowcy, jakaś ochrona osób na "dyżurze siatkowym" - zauważ, że gdyby ktoś podjechał autem z zewnątrz, to te osoby byłyby jak kaczki na strzelnicy, uwięzione w tym tunelu z siatki. Rozwala mnie brak przejść w tej wewnętrznej siatce - człowiek musi obiegać cały dziedziniec by stamtąd wyjść, natomiast zombie po przedarciu się za zewnętrzną siatkę przeszły przez tą wewnętrzną na dziedziniec jak czołg. Sytuacja w której kilka pojazdów w tym czołg może podjechać pod siatkę i nikt o tym nie wie dopóki nie padnie wystrzał, jest śmieszna.
Trzeba jednak zaznaczyć, że Woodbury miało o wiele więcej mężczyzn w sile wieku, a siły marnowano na wojny z powodu widzimisię "prezesa", czy organizację walk i transport zombie. Zabezpieczenia były jako takie ale jak widać również nikt ich nie ulepszał i nie poprawiał obronności, założono że zombie nie przejdą i tyle.
Może to głupie ale każdy z nas jest ekspertem, gdy ogląda takie akcje na ekranie - wiadomo, to sajens fikszyn, ale gdyby nie daj bogowie takie coś zdarzyło się naprawdę to żadne z nas nie byłoby takie przedsiębiorcze i zaradne, tylko biegałoby w koło z młotkiem w ręku piszcząc ze strachu "oku*waku*waku*waku*wa!!!" for ril, tru ztory! ;]
No ale popatrz, taki Morgan sam potrafił opanować spory kawałek na własne potrzeby i skutecznie się bronić - sam czuwał, zdobywał broń i pożywienie i jeszcze miał czas na działalność artystyczną.
Potrzeba matką wynalazku i ludzie potrafią być kreatywni, wystarczy wspomnieć czasy PRL-u, czy studentów:D
Wiadomo i masz rację odnośnie tego, że nam się fajnie gdyba. Ale to się odnosi do początku apokalipsy, kiedy ludzie jak najbardziej wpadają w panikę i nie ogarniają nowego porządku bez prądu i z ciągłym niebezpieczeństwem.
Ale tu już minęło trochę czasu, jakieś opanowanie sytuacji, wyciągniecie wniosków, nauki z błędów, śmierci innych osób, jakaś taką determinacja jeżeli chodzi o przeżycie, minimalizowanie zagrożenia są wskazane. I tak sobie właśnie myślę, że twórcy mogliby osiągnąć równie (jak nie lepszy) nerwowy efekt atakiem zombi, czy Gubernatora na więzienie, które się przez jakiś czas skutecznie broni, czołg mógłby mieć trochę trudności z przejechaniem zabezpieczeń - więzienie by w końcu padło - bo musiało, żeby fabuła toczyła się dalej, ale nie musiało pójść tak ŁATWO :)
Rychu i spółka padli ofiarą ataku zombi znienacka w sezonie 1. Potem mieli tak w 2 i 3 i 4 sezonie. I dalej jak te dzieci we mgle. I dalej zdziwko. Zombi nachodziły ich w ich schronieniach od początku apokalipsy - i dalej wszyscy śpią jakby byli w Fort Knox.
Powiem tak - jestem wierną fanką Spartacusa. Z historii wiadomo, że poniósł porażkę, wiec miałam major spoiler :D Ale zanim to się stało w serialu, mieliśmy statystów, którzy walczą, mają jakieś tam życie w tle, są szkoleni, poświęcają się itd. A przywódca stosuje fortele, różne rozwiązania, żeby pomóc sobie i swojej sprawie - i owszem, ponosi porażki, jest też zdradzany, czasem czyni głupoty, ale inaczej się patrzy na jego działania, kiedy czuje się, że dał z siebie wszystko - mimo własnych problemów i tragedii.
No i fajnie jest zobaczyć bohatera, który nie jest cały czas dupą wołową (jak się wszyscy cieszyli, kiedy Rychu w finale 4 sezonu pokazał zęby i PRAWIE zaklął :D no nie? )
Morgan to trochę wyjątkowy przypadek. Był zdany na siebie, ale żył w poczuciu winy i nie posiadania niczego do stracenia. Nie wiadomo kiedy zaczął budowę swoich umocnień, przed czy po śmierci syna, ale widać że jej utrzymywanie stało się dla niego ucieczką od traumy i rozpaczy. Jednej osobie ponadto łatwiej o siebie zadbać niż dużej grupie.
To prawda, że bohaterowie uciekają z kryjówki do kryjówki, ten schemat był podobny w komiksie. O ile w 1 i ewentualnie 2 sezonie można to uznać za kryjówki "z konieczności", o tyle więzienie sami wybrali i zaniedbali.
A co do doświadczenia... Tak sobie pomyślałem o tym co Pieseu napisał, że nam jest łatwo teoretyzować, a trudniej wprowadzać takie plany w czyn. Przeoczyliśmy chyba jedną sprawę a mianowicie motywację. My mamy tyle ułatwień w życiu, gdy czegoś nie wiemy, mamy Internet, gdy esteśmy głodni, mamy lodówkę no i zawsze mamy po co żyć (przynajmniej tak zakładam). Kiedy ostatnio któreś z nas musiało coś zabić, żeby zaspokoić głód? Albo przeszło dziennie kilkanaście kilometrów bez wody? W sumie może nam się wydawać, że bohaterowie się obijają ale czy mają poczucie sensu, celu walki o przetrwanie? Spójrzcie na taką sytuację: Carol i Tyreese decydują się osiąść w pierwszym napotkanym domu, mimo że większa grupa zombie mogłaby go roznieść. Głupota i lenistwo, można stwierdzić. Ale może oni po prostu marzą o normalności, powrocie do dawnego życia, bez lęku i ciągłych obaw o nadchodzący dzień. Nie wiem jak bym się czuł ze świadomością choroby, która po śmierci zmieni mnie w bezmyślnego zabójcę, ale wiem, że niesamowicie męczyłbym się bez niektórych osiągnięć cywilizacji. Można tak jak Morgan uciec od bólu w ciągłą walkę ale sądzę, że równie łatwo można popaść w depresję po śmierci bliskich i utracić sens robienia czegokolwiek, kopania rowów, budowy murów, bo po co, i tak wszyscy zginiemy prędzej czy później.
Ricki już bardziej przyzwyczaiły się do trybu "valar morghulis" ale ci ludzie z utopii Woodbury, którym nagle ich wyidealizowany lider rozstrzelał ojców, mężów, dzieci i musieli się przenieść do więzienia, mogli podupaść psychicznie.
Wyjątkowy Morgan jest wyjątkowy, bo już w pierwszych odcinkach pierwszego sezonu miał dom przystosowany do nowej rzeczywistości i pouczał Ricka jak się ma zachować :)
Przywołując jego przykład po śmierci syna miałam na myśli bardziej fakt, jak jeden człowiek może dokonać niesamowitego ogromu pracy i jak taka praca może być jeszcze większa i bardziej efektywna, jeżeli jest wykonywana przez grupę.
Właśnie owo przemieszczanie się, motyw ucieczki w strachu i z ofiarami wydaje mi się najbardziej olewany przez naszych milusińskich. Zaprawdę dziwię się, że pierwszymi słowami Ricka po zajęciu wiezienia nie było: zróbmy wszystko, żeby nie powtórzyła się farma. Ale okej, do tego już się przyzwyczaiłam :)
Ależ oczywiście zgadzam się i sama o tym napisałam, że wygodnie się burczy na zachowania bohaterów z kanapy w ciepłym pokoju, 10 m od pełnej lodówki i ekspresu do kawy. Gdzie szczytem przemocy jest wspomnienie mamy, która przejechała ścierką po rzyci za pyskowanie albo prztykanie się z kolegami na podwórku :D Całkowicie to rozumiem.
Problem pojawia się wtedy, kiedy mówimy o doskonale dostosowanej do surwiwalu grupie żyjącej na dziko przez 6 miesięcy, która po wyczerpującej akcji zdobywa wydaje się wspaniałą miejscówkę - i w której następuje regres. A przecież tyle przeżyli, tyle widzieli - i przetrwali to wszystko. I nawet te pół roku koczowniczego życia-nie życia przetrwali. To już nie są ludzie tacy jak my, to już nie są apokaliptyczne świeżynki.
Uprzejmie się nie zgodzę z tym, że ludzie nie dadzą sobie rady bez ułatwień cywilizacyjnych :) To są właśnie to - ułatwienia. O ile kupuję całkowite nieprzystosowanie się do życia mieszczucha, który ma pełne prawo nie dać sobie rady, o tyle w grupie Ricka mamy i myśliwego i farmera. A także ludzi, którzy potrafią zdobywać pożywienie i dawać sobie radę w trudnych warunkach (Maggie, Glenn, Rick, potem Michonne, Carl).
Nie chcę się porównywać z mieszkańcami Atlanty i okolic :D ale jak rany - mieszkam na wsi, w której jeszcze są domy bez łazienki, gdzie z dzieciństwa pamiętam domy bez wody, gdzie były studnie, gdzie wyłączanie prądu (szczególnie w zimie), było na porządku dziennym. I co i jakoś się żyło - ludzie nie siedzieli i nie płakali nad swoim losem. Znam kolesi, którzy jeżdżą na biwaki po lasach i im bardziej jest hardkorowo, tym lepiej (choć nie zabijają dla przetrwania ^^). W '97 byłam na wakacjach u koleżanki w miejscowości, przez którą akurat wtedy przeszła powódź, która. min. odcięła jej dom od dostępu do wody pitnej. Siedzieliśmy tam bez tej wody tydzień i nie umarliśmy z pragnienia ani z głodu - poradziliśmy sobie - bo po prostu TRZEBA było :)
Tak więc wg mnie motywacją, potrzebą do działania, jest po prostu przetrwanie, minimalizowanie szkód, prewencja.
Co do Carol i Tyreesa oraz ludzi w Woodbury - ja to wszystko rozumiem. Sama wielokrotnie pisałam na tym forum, że po wejściu do Woodbury nigdy nie chciałabym go opuścić, pewnie nawet jakbym wiedziała o Filipku, to przymykałabym oko :) Wyobrażasz sobie po 2 latach (?) tułaczki w syfie, strachu i głodzie znaleźć się w miejscu wyglądającym jak Dawniej, z miłymi, czystymi, Dawnymi ludźmi, z ładnymi domkami i bez widoku Tego Okropnego Czegoś? Szał.
Aspekt psychologiczny jest również ważny, zgadzam się, że myśl o chorobie i o przewadze zombi działa destrukcyjnie na aktywność oraz skłania do popadania w marazm. Tylko że takiej smętnej atmosfery poddania się w więzieniu na początku 3 sezonu nie było widać.
"Ricki już bardziej przyzwyczaiły się do trybu "valar morghulis" ale ci ludzie z utopii Woodbury, którym nagle ich wyidealizowany lider rozstrzelał ojców, mężów, dzieci i musieli się przenieść do więzienia, mogli podupaść psychicznie."
pytanie - ilu z tych ludzi żyło w tym miejscu od początku apokalipsy, a ilu dostało się tam przeżywszy horror. Mimo wszystko trudno jest mi uwierzyć, że żaden z ocalałych z Woodbury nie przeżył chociaż namiastki piekła apokalipsy zombi.
tl:dr
Dwa lata (tyle już chyba minęło ?) od początku apokalipsy daje stosowne doświadczenie. Strach przed powtórką ze strasznego przeżycia wywołuje u większości (wcale nie u wszystkich, ludzie potrafią być głupie^^) ludzi reakcję obronną i podjęcie starań przed jego powtórzeniem.
W TWD dostosowali się, korzystają ze zdobytego doświadczenia Morgan, Joe i Carl. I prawdopodobnie Termity :)
To prawda, że jeden człowiek pokazał ile pojedyncza jednostka jest w stanie zdziałać ale nie wiadomo jakim kosztem. Jego forma psychiczna nie była najlepsza, mógł nie dojadać, nie dosypiać, głównie to miałem na myśli. To jest dobry przykład człowieka, który zostaje sam, traci wszystko co kochał i miota się bez celu jako takiego, żyjąc z dnia na dzień, od trupa do trupa. Z czasem mógłby się stać psychopatą nie odróżniającym żywych od zombie albo zacząć gadać do jakiejś cegły czy innej kuli do kręgli w charakterze Wilsona.
Ok, wiem o co Ci chodzi. To prawda, czasem obserwując niektóre zachowania postaci można zapomnieć o tym, że w serialu minęły 2 lata a nie tydzień od wybuchu epidemii. Nie można się ustrzec wrażenia, że te przeskoki w czasie nierzadko wymuszone (np potrzeba przyspieszenia ciąży Lori) są wyjątkowo wygodnym zabiegiem twórców dla omijania pewnych fabularnych trudności. Bo przecież bohaterowie koczując nie wiadomo gdzie przetrwali amerykańską zimę (a słyszysz często w okresie zimowym jak potrafią tam wyglądać warunki) mając w grupie kobietę w ciąży i nie ponosząc żadnych strat. Dobra, zagrożenie ze strony zombie może być mniejsze jeśli tak jak w komiksie zimno je spowalnia a zaspy unieruchamiają, więc na to można przymknąć oko. Ale w takim razie po co takim badassom i ekspertom przetrwania jakieś stałe kryjówki, skoro znacznie lepiej sobie radzą w ruchu? :D Przypominam sobie teraz sceny z pierwszego odcinka trzeciego sezonu gdy grupa niczym kilkunastoosobowy oddział Rambo wparowuje do jakiegoś domu. I co się potem stało z tą czujnością? Otwieramy drzwi bo to tylko pies? A jak nie pies, to pewnie tylko wiatr.
Zaczyna się tu uwidaczniać pewien schemat "gnuśnienia" bohaterów, jak tylko się osiedlą. Nieważne jak bezpieczna jest kryjówka, byleby jakaś była. Jak tylko nie trzeba zaglądać z bronią za każdy róg, czy obawiać się zasadzki walkera-nindży w czasie snu, włącza się tryb wczasowicza, o którym pisałaś. Z jednej strony brzmi to idiotycznie, nierozsądnie. Ale zwróć uwagę na różnicę między przypadkami, które opisałaś a sytuacją zombie apokalipsy. Brak wody w wyniku lokalnej katastrofy, brak wychodka w pomieszczeniu na wyjeździe wakacyjnym czy zasięgu w telefonie na spacerze po lasach - to wszystko są problemy okresowe. Stykając się z nimi masz świadomość, że prędzej czy póżniej zostaną rozwiązane, czy to za sprawą powrotu do "cywilizacji" czy czujegoś wysiłku. Ta pewność sprawia, że o ile nie jest się prawdziwym mieszczuchem XXI wieku, który żyje tylko na GPSie a mleko zna tylko z kartonu, nic z tych rzeczy nie wydaje się zbyt przytłaczające. Wyobraź sobie jednak sytuację, gdy odcinają Ci wodę, dzwonisz do wodociągów a tam informują Cię, że nie wiedzą co się stało i nie wiadommo jak długo nie będzie wody. I tak mija czas i mija i nic. Wydaje mi się, że niepewność względem czegoś to największa bolączka obecnego człowieka. Dziś wszystko chcemy wiedzieć, wszystko kontrolować a niewiedza jak coś zdobyć może być naprawdę irytująca. Po drugie, na pewno czasem łapiesz się na myśleniu "Kurde, jak ja sobie radziłam bez tego czy tamtego". Ja też przez długi czas nie miałem np komputera czy dostępu do sieci, a teraz nie wyobrażam sobie bez tego życia. Jakkolwiek strasznie to brzmi jak jesteśmy podatni na udogodnienia, przyzwyczajanie się do "dobrego" zawsze było łatwe. I to samo właśnie można zauważyć u bohaterów TyWyDy. Póki koczują, mają poczucie walki o przetrwanie i ciągłego zagrożenia. Gdy osiadają, nagle czujność spada, zagrożenie wydaje się odleglejsze, a kontakt z walkerami ogranicza się do kilku godzin dyżuru przy siatce. Ludzie pragną namiastki normalności, choćby była to namiastka fałszywa. Przygotowania, ulepszenia, jakkolwiek z naszego punktu widzenia rozsądne, im mogą wydawać się zbędnym wpędzaniem się w ciągłe poczucie strachu. Nawet rok spędzony w trudnych warunkach może łatwo "wywietrzeć" z głowy, gdy spędzi się kilka niesięcy w dość bezpiecznym miejscu. No i ekhm, przywódca też nie należy do najwybitniejszych strategów, że tak to ujmę.
Pytamy, czemu nie kopali rowów. Ile razy mamy półkę do naprawienia, ścianę do odmalowania czy chwasty do wypielenia i mimo że ma to jakiś cel, odkładamy to na nieokreślone kiedyś bo nie dostrzegamy ważności póki półka nie spadnie nam na głowę czy chwasty nie zapukają nam do okien. I sądzę, że nieważne czego pozbawimy ludzi, zawsze będzie się to powtarzać. Może w serialu nie zostało to najlepiej ukazane bo po prostu raz mamy sceny z tłumem ludzi, a po chwili puste sale z parami, trójkami filozofujących rozmówców, ale w pewnym sensie można uwiarygodnić zachowania bohaterów. A ostatecznie pamiętajmy, że w tym temacie mogło się zebrać akurat kilkoro osób, które nie bawiłyby się klockami czy pomidorami, tylko obmyślało ulepszenia, ale akurat w grupie Ricków mogło nie być takiej osoby, która patrzyła by trochę dalej niż do następnego wypadu po zapasy.
Mimo wszystko Morgan dawał sobie radę przez długi czas z synem i później sam i jedyny błąd jaki popełnił, to ludzki odruch wobec swojej zombi-żony. Ale jako surwiwalowiec nie ma sobie nic do zarzucenia - szybko dostosował się do nowych okoliczności.
Twoja teoria z "dziadzieniem" po zapuszczeniu korzeni chociaż na chwile jest dobra i kupuję ją. Jakby nie było, bezpieczeństwo, chociaż nie wiadomo jak iluzoryczne, daje złudne poczucie, że jest okej i nie trzeba się starać. Wtedy właśnie potrzebny jest lider, który poderwie resztę na nogi i zmusi do wysiłku. A wcześniej PRZEKONA do sprawy i odpowiednio zmotywuje. Wszak jest to w interesie wszystkich.
Co do potrzeby matki wynalazku - wiesz, ja się bynajmniej nie chciałam porównywać do owych mieszkańców Atlanty i nawet to zaznaczyłam i oczywiście nie można porównywać jednorazowego kataklizmu do długotrwałej apokalipsy. Ale zapominasz o innym czynniku - w przykładach podanych przez mnie to nie była kwestia życia i śmierci. Dlatego nie było pośpiechu, dlatego brak udogodnień był jedynie dokuczliwy, czy meczący.
W przypadku apokalipsy sprawa jest o wiele bardziej poważna i konsekwencje są katastrofalne. Co innego, jak trzeba wstać w zimie do wychodka. A co innego, jak trzeba wstać do wychodka i się bać, że cie coś po drodze capnie na śmierć :) Jeżeli nie będzie wody przez tydzień - poradzimy sobie, jeżeli nie będzie przez miesiąc bo wodociągi strajkują - będziemy wściekli, będziemy chodzić do sąsiadów po wodę ze studni, u znajomych będziemy się kąpać i robić pranie. Ale tak jak mówię - to jest tylko utrudnienie do przeskoczenia, do ogarnięcia i wywoła tylko wściek i zmęczenie.
Natomiast gdyby tym ograniczeniom, utrudnieniom towarzyszył lęk, strach o życie - no to nie wiem: albo się poddać, albo walczyć o siebie.
Co pragnę przekazać w tej dyskusji to to, że ludzie potrafią o siebie się zatroszczyć oraz że skoro w TWD już tak długo walczyli, tyle przeszli, to siłą rzeczy powinni być coraz lepiej do apokalipsy przystosowani - a strach powinien ich właśnie napędzać do działania.
Rychu stracił w tym wiezieniu żonę i prawie oszalał. Został mu tylko syn - uważam, że teraz powinien obsesyjnie bać się, że jego też straci. I coś w tej kwestii robić!
Oczywiście przygnębienie, rezygnacja, uporczywe rozpamiętywanie przeszłości, ignorancja, chwytanie się każdej namiastki bezpieczeństwa i wyolbrzymianie jej, tęsknota za normalnością - to wszystko jak najbardziej jest normalne i ludzkie. Tylko jakoś TWD nie eksploatuje tego wątku. Kiedy na początku 3 sezonu mamy Ricka w ogórkach i Daryla dostawcę żywności nie ma scen, w których powiedzmy ktoś nie chce czegoś robić, lub buntuje się przeciw obowiązkom argumentując, że przecież jest spokój. Nie - panuje ogólna atmosfera sielanki, którą podsyca najbardziej poszkodowany z nich wszystkich Rychu przy akompaniamencie reszty ofiar apokalipsy (za wyjątkiem Carol). Wszyscy są pozytywni, leciutki niepokój budzi zombi pod siatką, ale właściwie jest to - jak wszystko - olane.
(Jedyny buntownik to Pączuś, ale u niego to jest bardziej działanie primadonny :D )
No i to właśnie jest dla mnie niepojęte, te zombi cały czas SĄ. Są na widoku. Naczy sie WIDAĆ je :D Cały czas przypominają o niebezpieczeństwie, o śmierci. I jakoś nikogo to nie motywuje, a przecież między domem a przerażającą śmiercią jest tylko drut :) Dzieci to chodzą oglądać, jak jakieś kuriozum w cyrku - mało tego, te dzieci z tego co pamiętam zachowują się, jakby zombi znały tylko ze słyszenia!
A przecież zombi już były w więzieniu i to ze trzy razy! Ludzie zginęli w nim przez zombi! Więzienie przeżyło szturm innych ludzi! Jakieś wnioski?
Dlatego powtarzam: więzienie Ricków miało upaść. Ale o ileż ciekawiej i przede wszystkim lepiej dla bohaterów byłoby, jakby upadło po ciężkiej walce :) A statyści mogli się wykazać zanim pomarli na zarazę - może byśmy ich zapamiętali i potem im współczuli.
Dziwię się sobie, że znowu wałkuje ten temat. Nic się nie nauczyłam po tych wszystkich sezonach na forum w kwestii działania Ricków :D
No właśnie, więzienie miało upaść. I tu jest pies pogrzebany, w ogródku pod pomidorami. Tą sytuację można by porównać do takiej w rzeczywistości, gdy odcinają wodę i mówią że naprawią ją w przeciągu tygodnia, ale za jakieś 10 dni w Ziemię uderzy asteroida, która zniszczy ludzkość. W serialu analogiczność do tego przykładu widzę na dwóch "poziomach" spojrzenia na serial - scenarzysty i bohatera.
Scenarzysta wie, znając materiał źródłowy, co dalej i wie jakie zmiany może wprowadzić tak by nie zaburzyć dotrwania akcji do określonego momentu tj. upadku więzienia. Tu nic nie może być Too Far Gone ;D Można wprowadzać wątki typu epidemia, kursy Andrei w te i nazad, ale nie można np zaminować poletka przed siatką, tak żeby ludzie Gubernatora mogli zobaczyć swoje domy z lotu ptaka. To właśnie pewien paradoks, że nie można uniknąć pewnych wydarzeń.
Teraz jeśli chodzi o bohatera - bohater zostaje wrzucony na 1,5 sezonu do bezpiecznej kryjówki i niczym Sims jak tylko zbliża się do siatki czy innego miejsca upgradowalnego, ktoś odznacza mu ikonkę akcji, każąc mu się zająć przyziemnymi zajęciami. To takie wyjątkowo nielubiane przeze mnie obniżanie inteligencji postaci dla potrzeb fabuły, no coś tam musieli robić, no czyścili, no potem to walczyli, mieli spokój to coś tam pobudowali a potem epidemia i łup no już niech będzie ten atak i do widzenia. W niektórych momentach jest to bardziej udane, w innych mniej ale niestety to z góry miało się nie udać i w tym problem. To tak jak z historią o Titanicu - cokolwiek zrobią pasażerowie, okręt i tak zatonie, a jeśli nie to znaczy, że film nie dotyczył Titanica. I więzienie było właśnie takim transatlantykiem TWD a Gubernator górą lodową. No taką jednooką z córką zombie.
Tym się różni ten serial od innych o tematyce walki ludzkości z jakąś inwazją, że tu ludzie nie starają się odzyskać świata dla siebie i pokonać zagrożenie, a jedynie przetrwać, lokalnie je minimalizując. Stąd oswojenie z trupami za siatką, które dzieci oglądają niczym jakieś hieny w zoo. Ludzie jedynie się bronią i ewentualnie odpowiadają na ataki ale nikt nie dorwie kombajnu czy innego walca i nie pojedzie czyścić Atlanty bo tak trzeba i Ziemia dla żywych a martwi do ziemi xD W porównaniu z przyszłymi osadami i ich problemami więzienie było nieuporządkowanym kurnikiem z grzędami na widoku lisa, uwierz mi ;)
Ostatnio obejrzałem znów przy okazji premiery na Pulsie odcinek 1x01 i wydaje mi się, że te quasi-inteligentne zombie były znacznie straszniejsze. Ten wyraz twarzy żony Morgana gdy kręciła klamką... Brrr..
Ze statystami to jest tak, że mogą być żywym tłem i mogą być tłem malowniczo bluzgającym krwią - ale naprawdę nic nie stoi na przeszkodzi, żeby byli jednym i drugim :)
O ile dobrze pamiętam (ale mogę się mylić) statyści w więzieniu przychodzili do stołówki, paru pojawiło się pod siatką kiedy zrobiło się gorąco, poczem umarło na zarazę. No i okej, niech im ziemia lekką będzie, ale szkoda, że nie pokazano ich przy jakiejś robocie nawet jako tła do rozmowy Ricka z Carlem. Popatrz jak to wygląda: zwiady, polowania, ogarnianie siatki, uprawianie ogródka, hodowla świnek, czuwanie na wieży, posiedzenia Rady, broń itp - wszystko robiły Ricki. Nosz kurde balans to jak jakiś hotel :D
Wspólna praca, obowiązki, odpowiedzialność cementuje wspólnotę. A płeć, wiek, tryb życia przed apokalipsą w sytuacji zagrożenia nie powinny mieć dużego znaczenia (przynajmniej na początku - a przecież już minęło trochę czasu od wybuchu epidemii, ci ludzie musieli przeżyć niejedno) , bo wśród Ricków mamy dzieciaka, baby, niepełnosprawnych i dziadków - i dają sobie radę. Strach przed zombi jest zrozumiały i wcale nie oczekuję, że nagle wszyscy ruszą za siatkę w czynie społecznym - ale przydać się można na wiele innych sposobów.
Woodbury to był mindf*ck ze strony Gubernatora - przekraczając bramę wymęczeni wędrowcy nagle wracali do przeszłości: był bodajże nawet przystrzyżony trawnik, czyste pokoje, ubrania, pościel, obrona w wykonaniu budzących poczucie bezpieczeństwa twardzieli - ogólnie utracona cywilizacja. Tak wychowani przez Filipa ludzie zawinęli do Ricka, który stosował podobną technikę - minus czystość.
To więzienie było czymś wyjątkowym - tak sobie myślę, że mieszkańcy: Ricki i statyści, powinni zrobić wszystko co w ich mocy, żeby je utrzymać. A nie budzić się z bekiem, bo zaraza, zombi i Gubernator zaglądają w okna :)
Jak żyć na skale, z której non stop trzeba schodzić po wszystko ;]? Wodę, jedzonko, materiały na budowę schronienia przed deszczem, słońcem, wiatrem etc.? :) Strasznie nielogiczneu rozwiązanie, bogię! l]
To są sprawy do ogarnięcia - a zyskuje się sporo :) Przede wszystkim nie trzeba się mordować z koparkami, betoniarką, czy piaskiem.
http://en.wikipedia.org/wiki/Gran_Sabana
Park Narodowy, mała populacja ludzka, dżungle, przyjazny klimat - jest git!
To i tak jest takie gdybanie - bo mówimy o Wenezueli.
czytając teraz to wszystko sobie myślę, dlaczego nie znaleźć jakiegoś wycieczkowca, z milionami żarcia, ubrań itp. (jak ktoś mieszka nad morzem/oceanem), wypłynąć nim jakieś 50 m od brzegu i na nim po prostu żyć? Od czasu do czasu organizować wypady po zapasy jakąś małą łódką itp. :) Wiem pomysł banalny ale myślę, że skuteczny przez jakiś czas :)
Plusy:
- bardzo skuteczna ochrona przed zombie z zewnątrz
- duża ładowność zarówno magazynowa jak i mieszkaniowa
- utrudniony dostęp i dobra obronność przeciw konwencjonalnym atakom ludzi
Minusy:
- konieczność odnalezienia statku: duży statek - duży port - okolice dużych miast,a więc i większe zagrożenie (nieistotne w przypadku znajomości terenu i okolicy, gdy ktoś mieszkał w pobliżu wybrzeża)
- wymagana pewna liczba osób do obsługi i konserwacji statku
- rzucanie się w oczy ludziom
- łatwość potencjalnego zniszczenia kryjówki (zatopienie)
- pewna zależność od warunków pogodowych (np zima, sztorm)