Ten odcinek obudził we mnie mieszane uczucia. Jestem zadowolony i nie jestem. Dlaczego? Po pierwsze - wraca, po odcinku nieobecności, Carol. Po drugie poznajemy nową osadę i powiedziałbym, że to takie Woodbury w wersji light. Król Ezechiel, który w przeciwieństwie do Deanny ma świadomość tego, co dzieje się na zewnątrz osady, tworzy swoim ludziom (prócz tych najbardziej zaufanych) obraz sielanki (na zarzut Carol odpowiada "Ci ludzie potrzebują bajki"). Po trzecie - część świń karmią truchłami sztywnych i dają Zbawcom - chyba najlepszy element z tego odcinka. Po czwarte - tygrys. Stanowi swojego rodzaju smaczek, choć jest postacią raczej nieistotną (acz w przyszłości może zagryźć kilku Zbawców).
Teraz czas na wady. Po pierwsze - Morgan imponuje Ezechielowi swoim "rzemiosłem" i na jego prośbę uczy największego żółtodzioba ze zbrojnego odzdziału machania kijkiem. Mimo wszystko myślałem, że po tamtym strzale powoli zacznie na nowo oswajać się z bronią palną, a tu tylko wyrzuty sumienia, no bez jaj. Po drugie - u Carol kiepsko z wdzięcznością i jej serdeczność jest jakby wymuszona. Po trzecie - znowu Carol. Po wszystkim, co przeszła, powinna nauczyć się trzymania większej grupy. W stosunku do rozpisania na sezony akcji komiksowej przetrwała o cztery więcej niż pierwotnie mogłaby, przeszła przemianę, a teraz to.
Mimo wszystko, udany odcinek. Chyba pierwszy od dawna tak dobry.