Początek drugiego sezonu był koszmarnie nudny, pierwsze trzy odcinki były wręcz bolesne do oglądania, nieciekawe, nietrzymające tempa i zainteresowania widza. A potem pojawił się 4 odcinek, który absolutnie mnie zachwycił. Na tyle, że zabrałam się za to, co lubię najbardziej - kreowania wszelakich teorii. Wysnułam własne wnioski z tego, co już widziałam, poczytałam trochę reddita i w efekcie wyszedł ten materiał:
https://www.youtube.com/watch?v=vfwcpN6uhbg
W ten weekend wreszcie nadrobiłam zaległości i obejrzałam cały sezon i... yyy... poza niuansami, typu w kogo wcieli się Dolores, aby uciec z Parku Rozrywki, no to... zgadłam. W sumie rozwiązanie całego głównego wątku. Po informacjach tylko z pierwszych 4 odcinków. Biorąc pod uwagę, że Nolan tak udziwniał akcję i zataczał kręgi, aby widzowie broń boże nie rozwiązali zagadki, no to... słabo.
W mojej ocenie byłby to bardzo dobry serial, gdyby go skrócić tak o połowę. Zarówno 1 jak i 2 sezon, to historie idealne na miniserię. Są to proste, piękne historie o odkrywaniu własnej świadomości i nabieraniu szacunku do wolnej woli innych. Nolan z Joy nie mają więcej do powiedzenia i to jest ok. Ale, że zdecydowano się na taki format, to Westworld staje się boleśnie rozwleczony, z wieloma odcinkami zapychaczami, które nic nie wnoszą do fabuły (2 odcinki w Shogun world są tego kwintesencją).
Całe szczęście druga połowa sezonu (od 6 odcinka) jest znacznie ciekawsza i lepiej się ją ogląda niż początek. Ale dużo trzeba zapłacić, aby do tego momentu dotrwać...
Szkoda mi tego serialu, ale jednocześnie jestem na niego trochę zła. Bo od samego początku udaje czymś, czym nie jest. Udaje skomplikowaną, zaawansowaną, głęboką opowieść - te wszystkie linie czasowe, przeplatające się wątki, pompatyczne słowa, heroiczne czyny, literackie nawiązania. A tak naprawdę jest prościutką historią, której piękno zanika pośród tego całego burdelu.