Oceniam film-miniserial „Zołza” na 1,5 / 10. Obiecywałem sobie, że nie będę stosował połówek w moich ocenach, ale nie mam serca dać zasłużonej jedynki filmowi, gdzie tak dobre role zagrali Dymna, Charewicz i Żmijewski. Chociaż obiektywnie ten film-miniserial to straszna mielizna. Być może wersja filmowa, krótsza o pół godziny, jest lepiej zmontowana, ale jej nie widziałem. „Zołza” to miniserial po prostu słabiuteńki, aż żal pomyśleć, że jako reżyser pod tym filmem jest podpisany Konecki, człowiek, który jest podpisany pod komediowym arcydziełem, czyli filmem „Ciało”. W „Zołzie” scenariusz jest po prostu denny. Opowieść jest przewidywalna od początku do końca, a całą akcję można sobie opowiedzieć już na samym początku filmu. I niestety, jak większości polskich filmów, im dalej, tym gorzej, a zwykle ostatnie kilkanaście minut to katastrofa. Tu jest tak samo: naprawdę wystarczy mi dobrze sfilmowane 15 sekund, żebym zrozumiał ideę „idealnej rodziny”, naprawdę nie potrzebuję przynajmniej 7 minut mielizny i banału. Jedyne co w tym filmie jest dobre, to koncepcja pojawiających się Bogusławy i Kazimierza, bo reszta to niesamowity muł. Być może pastwię się nad tym filmem, ale nie da się go uratować, kiedy ma tak banalny, mdły, stereotypowy, mułowaty, po prostu nudny scenariusz. Ujęcia zresztą zrobione są w prostym stylu bez żadnego wizualnego zaskoczenia. Ubolewam, że świetny aktor Wrocławski dostał aż tak drewnianą postać i wyciska z tej roli co się da, ale niewiele się da. Znowu ubolewam, że świetni aktorzy Rusin i Koślik dostali ochłapy poniżej skali epizodu. No dobra i teraz dojdziemy do sedna. Zachowanie się postaci, gra aktorska i rzemiosło aktorskie Kożuchowskiej to katastrofa. Wszystko jest tak karykaturalnie przerysowane, że boli od patrzenia. Domyślam się, że miało być jak Streep w „Diabeł ubiera się u Prady”, a wyszło jak mierna parodia. Kożuchowska robi w tym filmie wszystko karykaturalnie: mówi, chodzi, biegnie, patrzy, smaży tosty, niesie garsonkę, budzi się w łóżku, po prostu wszystko jest absurdalnie groteskowe i odcina się na tle całego filmu. Nie wiadomo czemu ma służyć sekwencja z facetem prowadzącym psa ani koncepcja z szansonistą od Vivaldiego. W kwestii muzyki to angielskojęzyczna ścieżka dźwiękowa w polskim filmie, to duża nieudolność. W czasie całego filmu uśmiechnąłem się tylko raz: gdy Zawierucha mówił o Realu. Ale i tak ta scena jest w końcu niekonsekwentna, niespójna, nielogiczna i źle zmontowana. W sumie ten film to straszny zawód, scenariuszowa nudna sztampa, mnóstwo mielizny i realizatorska porażka. Pozdrawiam Was, Wasz Profesor Jan Film.