Pamiętam, że kiedy oglądałem film jako dziecko, zrobił na mnie wrażenie. Jednak przez następne 20 lub więcej lat jakoś się nie złożyło, by zagościł na moim ekranie. Teraz kiedy do kin ma wchodzić jego "nowa odsłona" postanowiłem wpierw oglądnąć protoplastę. Zanim to jednak uczyniłem, sięgnąłem po książkę. I bardzo, ale to bardzo się cieszę, że zachowałem "prawidłową" kolejność i mogłem w pełni zanurzyć się w tej wybornej lekturze, posiłkując się wyobraźnią nieskalaną tym filmem. Filmem kiepskim. Filmem, którego pod żadnym pozorem nie mogę nazwać ekranizacją. Zawiera on bowiem jedynie dalekie echo klimatu książki, popłuczyny problematyki poruszonej w powieści i pytań z jakimi zostajemy po jej przeczytaniu.
Oglądając ten film zastanawiałem się czy którakolwiek z osób zaangażowanych w tę produkcję, od aktorów przez scenarzystów, charakteryzatorów po reżysera, aby zaglądnęła do książki?
Film jako ekranizacja jest tak zwyczajnie, prosto, po amerykańsku, za przeproszeniem, spier*olony. Historia spłycona, zabita, wypaczona i podana w postaci łatwej do skonsumowania papki z kawałkami powieści.
Co na plus? Muzyka, zdjęcia, gra niektórych aktorów w niektórych scenach. Zabiegów przeprowadzonych na fabule, nie rozumiem i nie akceptuję. Jeśli komuś podobała się książka, do filmu życzliwie zniechęcam.
Tylko, że to nie jest ekranizacja w dosłownym słowa znaczeniu, to dwa odrębne byty. Film tylko luźno nawiązuje do książki. Zauważ, że głównym motywem książki (a przynajmniej jednym z głównych szeroko opisanych) jest "merceryzm", który w filmie nie został spłycony, tylko go po prostu nie ma, dzięki czemu film ma trochę inne przesłanie bo skupia się na czymś innym. Innym głównym motywem książki jest chęć posiadania przez ludzi prawdziwych zwierząt, tęsknota do nich, w książce został on szeroko opisany (każdy chciał mieć owce, ale nie każdego było stać na prawdziwą), a w filmie ten wątek nie został spłycony, jego właściwie również nie ma (jest tylko luźne nawiązanie np. poprzez zabawki które ten koleś dla siebie robił). I dalej - łowca w książce to człowiek z krwi i kości mający rodzinę itp., a w filmie nie zostało to spłycone, tego w ogóle nie ma, bo łowca w filmie to...
Może po prostu czegoś innego się spodziewałem. Masz rację, że wiele elementów i wątków, nie spłycono, a po prostu usunięto. Nie dano jednak wiele w zamian, przez co film odebrałem jako okaleczoną wersję książki, tym bardziej, że dzielą wspólny tytuł i sceny, które wymieszane jednak niczym puzzle tracą pierwotną wymowę. A sens "zmontowanej" w ten sposób filmowej fabuły jest, jak dla mnie, troszkę zbyt ubogi w porównaniu do pierwowzoru, biorąc pod uwagę, że to pełnometrażowy, niemal dwugodzinny film.
Możliwe, że kiedyś "szarpnę się" i oglądnę go jeszcze raz, traktując tym razem jako odrębny byt. Oglądnięty zaraz po książce wypadł blado.
To teraz nie wiem już co czytałeś, bo tytuły filmu to:
"Łowca androidów", a książka to:
"Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?"
Nie wiem gdzie tu te same tytuły.
Na okładce mojego wydania widnieje pisany grubym krojem tytuł "Blade Runner" z nieśmiałym podtytułem "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?". Przewertowałem jednak z ciekawości z pomocą google okładki różnych wydań. Na tych starszych (od filmu?) widniej samo "Do Androids Dream of Electric Sheep?" Pewnie wydawcy chcieli uszczknąć nieco filmowego pop-fame'u i doszło do tego małego mezaliansu :)
Tak czy inaczej niechaj stanie na tym, że pozycje te powinno się traktować zupełnie rozdzielnie.
Zależy od wersji.
W wersji pierwotnej/kinowej/producenckiej - replikant dowodzi swego... człowieczeństwa
W wersji reżyserskiej - nie.
I to jest ogromna strata dla filmu.
Niestety w wyniku, perfidnej dodajmy sugestii Ridleya, że Deckard nie jest człowiekiem, lecz androidem, a właściwie replikantem (za pomocą snu o jednorożcu i przyniesionego mu do domu origami o kształcie jednorożca sugerującego, że sen został mu wdrukowany) film traci swoje... człowieczeństwo.
Bo czyż nie tego dowodzi robot Roy Batty ratując w finale od śmierci... człowieka, który mu zagraża?
Swojego człowieczeństwa.
Dopóki Deckard jest człowiekiem to scena wielka, pełna humanizmu.
W momencie gdy Deckard okazuje się androidem scena traci jakiekolwiek znaczenie. No, bo co może oznaczać, czego dowodzić, że jeden replikant ratuje drugiego?
Niczego.
Pozostaje pustka.