Od wielu lat szukam wersji oryginalnej (raz ją widziałem - sto filmów na stulecie kina) i zapałałem wielkim afektem, a wszędzie tylko reżyserska bez melancholijnego zwieńczenia. Pomożecie towarzysze androidy?
Oczywiście, posiadam wszystkie wersje tego filmu i mogę podrzucić tę z lektorem, odezwę się wieczorem jak nie zapomnę, jak zapomnę napisz do mnie wiadomość.
Konkretnie chodzi Ci o wersję:
1982 AMERYKAŃSKA WERSJA KINOWA. Wersja zawiera narrację Deckarda (Harrison Ford) oraz końcową scenę z happy endem w której Deckard i Rachel uciekają przed pościgiem\
?
Jest lepsza!
W wersji producenckiej - replikant dowodzi swego... człowieczeństwa
W wersji reżyserskiej - nie.
I to jest ogromna strata dla filmu.
Niestety w wyniku, perfidnej dodajmy sugestii Ridleya, że Deckard nie jest człowiekiem, lecz androidem, a właściwie replikantem (za pomocą snu o jednorożcu i przyniesionego mu do domu origami o kształcie jednorożca sugerującego, że sen został mu wdrukowany) film traci swoje... człowieczeństwo.
Bo czyż nie tego dowodzi robot Roy Batty ratując w finale od śmierci... człowieka, który mu zagraża?
Swojego człowieczeństwa.
Dopóki Deckard jest człowiekiem to scena wielka, pełna humanizmu.
W momencie gdy Deckard okazuje się androidem scena traci jakiekolwiek znaczenie. No, bo co może oznaczać, czego dowodzić, że jeden replikant ratuje drugiego?
Niczego.
Pozostaje pustka.
Umniejszasz Royowi! Czyż wiadome mu było kogo ratuje? Zmęczony wojownik ratował życie. Ostatnią chwilę przeznaczył na afirmacje życia - nie ważne jako życia. Życia.
Swoją drogą, nie przesadzajmy z interpretacją snu, można również uznać, że poetycki przypadek daje o sobie znać.
Oczywiście oryginalna wersja jest lepsza. Pełniejsza, wyraźniejsza, soczystsza.
Nie umniejszam Royowi, umniejszam Scottowi.
Oczywiście Roy nie wiedział, że Deckard jest replikantem, gdy go ocalał, był przekonany, że ratuje śmiertelnego wroga, człowieka, i to zabójcę replikantów.
Tym niemniej film w wersji Ridleya dużo traci, zmienia się jego wymowa, z humanistycznej staje się... żadna.
Oczywiście, to w końcu neo-noir! Jak "Krwawy Romeo".
Bardzo sobie cenię tradycję "Wielkiego snu", "Gildy",
"Laury" Otto Premingera,
"Kobiety w oknie" Fritza Langa,
czy
"Podwójnego ubezpieczenia" Billy Wildera.