Osobiście uważam Spielberga za największego wizjonera kina, a przy tym jedynego chyba człowieka w tej branży, który może sobie pozwolić na wszystko. Z kolei Kubrick, ulubiony reżyser Spielberga, musiał zawsze walczyć o swoje. Ich metody różniły się zasadniczo, Steven zawsze stara się opowiadać rzeczy wprost, podczas gdy Stanley wolał rozbudowane metafory. Nie przesądzając co lepsze, trzeba zauważyć,że sama koncepcja, żeby tak odmienny reżyser realizował koncepcję starego mistrza, była od początku chybiona. Spielberg podjął się czegoś, co właściwie mu już nie przystoi, bo nie jest twórcą, który musi coś po kimś przejmować. Każda taka próba musi sie zakończyć niepowodzeniem.
Jako że jednak mówimy tu o Spielbergu, to trzeba przyznać,że nawet porażka oznacza film całkiem przyzwoity, zrealizowany z techniczną maestrią. Cała oprawa jest bez zarzutu, tak jak fenomenalny Haley Joel Osment. Jude Law się nie nagrał. Kunsztu realizacji i inscenizacji nie równoważy jednak żadna śmiałość wizji reżyserskiej, widać bowiem kompromisy.