„Alex Cross” Roba Cohena jest jak film telewizyjny z początku lat 90tych. Wygląda niemal tak,
jakby ktoś napisał i nakręcił go w tamtym czasie, a on spokojnie przeleżał sobie przez te
wszystkie lata na półce w studiu filmowym. Jedyne co różni go od tony podobnych produkcji z
tamtych lat, to lepsza strona techniczna. Widać po prostu, że do sfilmowania obrazu użyto
dzisiejszych kamer. Poza tym – stuprocentowy styl filmów z początku lat 90tych.
Schemat goni więc schemat, a klisza kłania się kliszy. Mamy dwóch kumpli policjantów, wieść o
dziecku jednego z nich, romans w pracy, stereotypowych przedsiębiorców handlowych
pochodzenia niemieckiego i francuskiego oraz psychopatycznego mordercę, który działa dla
przyjemności, a nie z poczucia jakiejś wyższej misji. Oraz zadanie powstrzymania go, zanim
zabije kolejną ofiarę.
Sytuacji nie ratują aktorzy. Tyler Perry i Edward Burns grają zupełnie beznamiętnie, w zasadzie
cały film przechodząc na dwóch minach. Bardzo szkoda zrobiło mi się Jeana Reno, który nie
dość, że straszliwie się postarzał, to miał do zagrania postać tak schematyczną, że aż głowa
mała. Najlepszy jest Matthew Fox, który stara się w ciekawy sposób ukazać zaburzenia
osobowościowe swojego bohatera. Sęk tkwi w tym, że w pewnym momencie stara się aż nadto.
Być może gdyby sam film był lepszy, jego rola bardziej by do niego przystawała. Muszę zresztą
przyznać, że chętnie zobaczyłbym go w tej roli, ale w lepszym filmie. Matthew balansuje
wprawdzie na granicy sztuczności, jednak jego występ jest jedyną rzeczą, którą ogląda się z
zainteresowaniem. Reszta jest tak przeciętna i schematyczna, że nawet nie wywołuje
wzruszenia ramion. Podobną historię przerabialiśmy już tyle razy, że jej powielanie nie potrafi
obudzić nawet takiej reakcji.
Po skończonym seansie jeden z widzów powiedział nawet do swoich towarzyszy: „To
najgorszy film jaki widzialem”. Ja nie będę posuwał sią aż tak daleko. Na takie miano w końcu
czymś trzeba sobie zasłużyć. Prawda jest taka, że „Alex Cross” to stuprocentowy przeciętniak,
który nie różni się niczym od wielu produkcji podobnej treści. Kiedyś produkowało się takich na
pęczki. Nie bez przyczyny też zmniejszono skalę tego zjawiska. Film Cohena dostaje więc ode
mnie ocenę (naciągnięte) 4/10. Jest bowiem nieco lepszy od słabiutkiego „Justice” z początku
roku, które operowało podobnym poziomem beznamiętnego pokazywania wydarzeń.
PS. Zupełnie poboczna uwaga: Fajnie jest rozpoznać budynek, który wykorzystano wcześniej w
lubianym serialu. ;) Tu pojawia się willa Salvatorów z „Vampire Diaries”. ;)
PS2. Oryginalny tekst opublikowano na blogu: http://superkaczy.blog.pl
PS3. Dziękuję portalowi Filmweb za wejściówkę na pokaz. :)