Ostatnie filmy Tarantino nie zrobiły na mnie dużego wrażenia. Grindhouse: DP - spoko, ale tylko tyle. Kill Bill zupełnie mi nie przypadł do gustu (po prostu nie mój klimat) Sin City - bardzo dobry, ale jak wiadomo to nie tylko dzieło Quentina. Co za tym idzie, trochę obawiałem się nowej produkcji tego reżysera. Nie nastawiałem się na nic niezwykłego, ale (pozytywnie) się przeliczyłem. Film typowo w stylu Tarantino, długie sceny dialogowe, dobra rozpierducha i na prawdę genialny klimat. Nie rozumiem ludzi, którzy wczuwają się w krytyków, wyszukują drugiego dna, czy są zbulwersowani takim przedstawieniem wojny. Przecież ten film to jedna wielka bzdura (bardzo dobra bzdura :)) żadnej w niej ambicji czy paraboli, to po prostu rozrywka w czystej postaci. Świetna muzyka, prześmieszne dialogi i świetne kreacje aktorskie. Pan Waltz doskonale przedstawił sadystycznego, cynicznego, dwulicowego gada, łechtającego na każdym kroku gada. Z drugiej strony doskonała kreacja Pana Pitta, który stworzył obraz przerysowanego, głupiego, pewnego siebie drania z wysuniętą szczęką i drażniącym akcentem. Na prawdę nie rozumiem jak można twierdzić, że ten aktor zbudował swoją pozycję tylko i wyłącznie dzięki aparycji.
W każdym bądź razie jak najbardziej polecam :)
I jedno pytanie, czy ktoś mógłby mi powiedzieć w której scenie wystąpił Mike Myers? Bo jakoś go przegapiłem.
Pozdrawiam :)