Trudno mi w to teraz uwierzyć, ale jeszcze kilka lat temu za nic nie chciałem oglądać filmów Tarantino. Nie pytajcie mnie dlaczego, bo sam tego do końca nie rozumiem. Wydawało mi się chyba wtedy, że są one nastawione jedynie na szokowanie wymyślną przemocą, a zachwyty krytyków były dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Wiem, ocenianie czegokolwiek bez poznania tego czegoś jest całkowitym bezsensem, ale wtedy po prostu nie chciałem zaznajamiać się w z twórczością Tarantino. Zmieniło się to w roku 2003 gdy nakręcił on "Kill Bill". Od chwili gdy zobaczyłem zwiastun do tej produkcji, wiedziałem, że muszę obejrzeć ten film - zachowawczo nie w kinie tylko w tv. Zachwyciłem się tym obrazem i szybko chwyciłem za vol. 2 - którym się niestety rozczarowałem, oraz „Death Proof” - który podobał mi się i to bardzo. Na "Bękarty wojny" również chciałem poczekać, aż pojawią się w Canal+ ale całe szczęście kino zwyciężyło.
W „Bękartach wojny” Zachwyciło mnie to, że Tarantino choć całkowicie popuścił wodze fantazji to nie potraktował tematu niepoważnie. "Inglorious Basterds”" pomimo wielu naprawdę zabawnych scen, to nie komedia, ani film wyśmiewający się z wojny. A w wielu momentach pokazuje on jej okrucieństwo i powagę o wiele sprawniej niż nie jeden normalny film wojenny. Po pierwsze niezmiernie podobało mi się, że Tarantino nie zamknął się jak wielu amerykańskich twórców jedynie na język angielski. Zawsze strasznie mnie w takich produkcjach denerwowało, że wszyscy bohaterowie posługiwali się właśnie tym językiem. U Tarantino natomiast angielskiego nie ma prawie wcale, jedynie w momentach gdy faktycznie jest on wymagany, a tak w większości słyszymy tu niemiecki, francuski, a nawet przez chwilę włoski. I jest to fantastyczne posunięcie bo przez to film wygląda na bardziej realny, rzeczywisty. Po drugie co również zawsze mnie denerwowało - szczególnie w niektórych polskich produkcjach - to sposób przedstawienia nazistów. Tu nie ma durnych Niemców, naiwniaków, których można łatwo i szybko wykiwać, z których nieporadności można się wyśmiać, a właśnie tego ogromnie się przed seansem obawiałem.
Pewnie sporo osób przyczepi się do zbyt rozciągniętych dialogów, co mnie bardzo dziwi, bo przecież Tarantino w swoich poprzednich filmach również "męczył" nas takimi rozwodnionymi konwersacjami o niczym, prowadzonymi przez swoich bohaterów. Mnie one zupełnie nie nudzą, wręcz przeciwnie są one hipnotyzujące, inteligentne i rewelacyjnie napisane, przez to nawet jeśli postacie rozprawiają tak na dobrą metę zupełnie o niczym, to i tak nie mogę oderwać wzroku od ekranu. Nie mam pojęcia jak ta sztuczka się udaje Tarantino, ale ma on niezwykły dar do pisania takich strasznie długich, statecznych scen, w których napięcie jest budowane przez rozwój rozmowy, a nie efektowne wydarzenia. Tym dialogom - m.in. pierwsza sekwencja, czy rozmowa w barze - towarzyszy ogromne napięcie pogłębiane przez całkowitą niewiadomą, bo kompletnie nie mamy pojęcia co może się za chwilę zdarzyć. My widzowie, możemy jedynie przypuszczać co stanie się za chwilę, ale właśnie to oczekiwanie w czasie spokojnej, kulturalnej rozmowy dostarcza niezwykłych emocji, bo nie wiadomo kiedy i w jaki sposób się ona zakończy.
Chyba największym plusem "Bękartów wojny" jest znakomite aktorstwo prawie całej obsady. Oczywiście na przedzie wysuwa się powalający Christoph Waltz w roli spokojnego, opanowanego ale brutalnego Pułkownika Hansa Landy. To co wyczynia on ze swoją postacią jest wprost nieprawdopodobne, zaczynając od biegłego posługiwania się czterema językami, przez niesamowite prowadzenie scen rozmów - znów pierwsza sekwencja, czy np. scena rozmowy przy ciastku, aż po momenty humorystyczne jak np. bingo. Mam ogromną nadzieję, że jego rola zostanie zauważona - w Cannes już się to udało - i posypie się za niego deszcz nagród. Pozostali aktorzy automatycznie, pomimo również świetnych ról znaleźli się trochę w cieniu Waltza. Warto jednak wspomnieć o naprawdę dobrym występie Brada Pitta - fantastyczny akcent, Denisa Menocheta - pojawiającego się na początku filmu, czy - jak to zwykle u Tarantino - dwóch silnych kobietach: Diane Kruger jako gwiazda niemieckich filmów, czy Mélanie Laurent, która gra żydówkę chcącą zemścić się na nazistach. Zawodzi jedynie Eli Roth (tak, to ten pan, który stworzył "Hostel"), który jako Donny Donowitz jest wyjątkowo drętwy i mało przekonujący.
Zawiodłem się niestety trochę muzyką, której po pierwsze było mi stanowczo za mało, a po drugie kawałki, które Tarantino dobrał do swojego obrazu jakoś średnio mnie porwały. Oczywiście takie utwory jak "Green Leaves of Summer" brzmią fantastycznie, ale jednak brakowało mi jakiś niespodzianek, czegoś co by mnie zaskoczyło. Muzyka w "Bękartach wojny” jest dobra, ale po fantastycznej składance do "Kill Billa" - a propos jeden utwór znany z vol. 1 pojawia się również w "Inglorious Basterds" - czy "Death Proof" oczekiwałem jednak czegoś więcej. Nie spodziewałem się natomiast zupełnie i zaskoczyło mnie to totalnie, że najnowszy film Tarantino jest tak przepełniony humorem. Takie momenty jak gra w knajpie, bezcenna rozmowa przed wejściem na salę kinową, czy bingo bawią autentycznie do łez. Tarantino jednak nie rozluźnia za nadto atmosfery i potrafi w mistrzowski sposób z tych niezmiernie zabawnych chwil przejść do momentów poważnych i przepełnionych napięciem.
Na "Bękartach wojny" świetnie będą bawić się jednak jedynie ci, którzy całą historię opowiadaną przez Tarantino wezmą w jeden duży nawias i nie będą jej traktować na poważnie, bo inaczej seans okaże się męczarnią. Z resztą nie wiem jak można by tą produkcję, zaczynającą się od napisu rodem z Gwiezdnych Wojen: "Pewnego razu w okupowanej przez nazistów Francji.." brać całkiem serio. Tarantino bawi się kinem, całkowicie nieskrępowanie tworzy alternatywny świat, alternatywną wersję historii i wychodzi mu to znakomicie. W ostatniej scenie, trochę zuchwale, poprzez słowa jednej ze stworzonych przez siebie postaci oznajmia z radością, iż tym razem wyszło mu prawdziwe arcydzieło. I trudno się z tym nie zgodzić, bo najnowsze dziecko Tarantino jest naprawdę bliskie bycia wielkim dziełem, może nie aż ‘arcy’, ale z pewnością jest to jeden z najlepszych filmów tego roku. Koniecznie!
9+/10
Zgadzam się w stu procentach. Bardzo fajnie to napisałeś:) " Once upon a time " to według mnie oczywiste nawiązanie to filmów Sergio Leone . Ostatnio naszła mnie jeszcze taka refleksja, że filmy Tarantino także dlatego się tak świetnie ogląda ponieważ są całkowicie nieprzewidywalne. Jako przykład możemy wziąć tutaj bohaterów. Prawie w każdym filmie Tarantino jest ich kilku i każdy może za chwilę zginąć. Nie ma ani jednej postać, która musi koniecznie dotrwać do końca dzięki czemu film staje się arcyciekawy:) No i jeszcze jedna bardzo ważna rzecz- Tarantino świetnie bawi się motywami, znanymi scenami i w każdej z nich dodaje coś nowego. Pierwsza scena żywcem wyjęta z filmów Leona z małym wyjątkiem. Tarantino ulepszył ją dodając kapitalne dialogi budując napięcie do maksymalnych rozmiarów. Oczywiście nie twierdzę ,że w filmach Leone dialogi były kiepskie- było ich zwyczajnie mniej.Tarantino ma swój przepis na film, nikt inny nie potrafił by nakręcić filmu w ten sposób a zaryzykuję stwierdzenie, że żaden reżyser nie pojął w pełni tego stylu żeby go odtworzyć.
Tak, Tarantino to jeden z nielicznych twórców, który ma swój
charakterystyczny, niemożliwy do podrobienia czy skopiowania styl. I masz
rację, w jego filmach zupełnie nie da się przewidzieć kto przeżyje, a kto
nie. Mnie np. bardzo zaskoczyła scena w knajpie. Nie spodziewałem się
takiego obrotu spraw.
Pozdrawiam :)
W sumie w trakcie całego filmu Quentin wodzi widza za nos. Już w pierwszej scenie kiedy jeszcze nie wiemy "kto jest kto" Lapedite wydaje się być twardzielem, podają szklankę z mlekiem Landzie( pomyślałem, że mogli ją zatruć), później zamykają okno jakby coś się miało wydarzyć. Podobnie było w filmach Leone. Świetne napięcie:)
No ja muszę powiedzieć, że na muzę też jednak nie narzekałem lecz na pewno trzeba zauważyć, że w przeciwieństwie do poprzednich filmów mniej było charakterystycznych kawałków. Tak więc zgadzam się w 99% z autorem.:) Pzdr
Uff, dobrze wiedzieć, że nie byłem jedynym, który nie padał z zachwytu na kolana przed każdym filmem Tarantino! Pulp fiction w ogóle mnie nie zainteresowało, Kill bill i resztę jego filmów (a widziałem wszystkie) pozostawię bez komentarza. Za to Death proof wydało mi się co najmniej intrygujące, ale dopiero Bękarty wojny zrobiły na mnie piorunujące wrażenie - interesujący temat, świetnie wyreżyserowany i zagrany. Super film po prostu.
Dla mnie są bardzo podobne, gdybym miał zestawić najbardziej podobne do siebie filmy Tarantino to wymieniłbym te dwa. Przede wszystkim ze względu na soczyste dialogi ,wielu charakterystycznych bohaterów, narastające napięcie podczas kolejnych rozdziałów i brutalność. I tak pewnie jeszcze o czymś zapomniałem...
:) Dziś po raz drugi obejrzałem film i po raz kolejny śmiałem się do łez z "włoskiej sceny" :) . I w sumie mam zamiar wybrać się jeszcze raz do kina:) Nigdy mi się to nie zdarzyło ale tak jak w przypadku Pulp fiction mogę te filmy oglądać naokoło.
Myślę, że prawie wszystko co chciałbym powiedzieć już się tu pojawiło, ja szedłem z mieszanymi uczuciami bo Kill Bill i Death proof mi się średnio podobały a tu szok po prostu, film jest bardzo dobry i pewnie długo długo nie obejrzę takiego, który świetnie będzie trzymał w napięciu a jednocześnie bawił. Brawo Tarantino.
P.S. Fajnie QT wplótł prztyczka w nos Włochom, jeden Niemiec zabił 300 ;-)
jak na "milczącego" to sporo masz do powiedzenia... Ale to Ci się chwali :) Super recenzja, a muzyka nie tyle co jakość (wg mnie), co było jej troszkę za mało momentami... Recenzja jak mówiłem Super, film jeszcze lepszy !
Pozdrawiam !
"Zawiodłem się niestety trochę muzyką, której po pierwsze było mi stanowczo za mało, a po drugie kawałki, które Tarantino dobrał do swojego obrazu jakoś średnio mnie porwały. Oczywiście takie utwory jak "Green Leaves of Summer" brzmią fantastycznie, ale jednak brakowało mi jakiś niespodzianek, czegoś co by mnie zaskoczyło. Muzyka w "Bękartach wojny” jest dobra, ale po fantastycznej składance do "Kill Billa" - a propos jeden utwór znany z vol. 1 pojawia się również w "Inglorious Basterds" - czy "Death Proof" oczekiwałem jednak czegoś więcej."
Ja tez sie zawiodłem muzyką ale tylko troszeczkę,składanka do kill billa była miodzio i trudno jej dorównąć,ja tęz zauważyłem chyba jeden z utworów pojawia sie w Bękartch...
W "Kill Bill" i"Bękartach wojny" pojawił się utwór Charlesa Bernsteina -
White Lightning :) http://www.youtube.com/watch?v=lYJ6chM7wlM
Dawno cię tu (tzn. na FW) nie widziałem, kiedyś tam dyskutowaliśmy na rózne tematy filmowe. Bardzo fajnie się twoją recenzję czytało, sam bym tego lepiej nie ujął.
Pozdrawiam,
I.
Hej Hej :)
To ciekawe bo w ostatnich miesiącach bardzo często pojawiam się na
filmwebie. Tzn. moja strona już dawno umarła, bo nie mam do niej
cierpliwości (za to pisuję na bloxie) ale recki nadal wrzucam jak tylko coś
obejrzę, a oglądam sporo bo mam akurat dużo wolnego czasu :)
Pozdrawiam.