Batman był zdecydowanie moim ulubionym herosem komiksowym za czasów dzieciństwa. Owszem, lubiłem czytać komiksy z Supermanem i Spidermanem, ale dla mnie numerem jeden zawsze był przebierający się za nietoperza miliarder Wayne.
I uczciwie mówiąc, moja miłość do tej fantazyjnej jakby nie było postaci, zaczęła się chyba właśnie od obejrzenia wersji Burtona. Od pierwszego seansu, kiedy miałem mniej niż dziesięć lat, byłem zauroczony tym filmem; jego mrokiem, perfekcyjną stroną wizualną no i Jokerem w kapitalnej interpretacji Nicholsona. Także muzyka Elfmana często towarzyszyła mi, kiedy bawiłem się ludzikami ze świata Batmana:D
Teraz, kiedy postanowiłem sobie przypomnieć ten film po kilkuletniej przerwie, wciąż wydaje mi się niedoścignionym, autorskim projektem wielkiego reżysera jakim jest Tim Burton. Jedyne, co mnie zaskoczyło, to ta niepokojąca, melancholijna nieco aura towarzysząca fabule. Nawet, kiedy Nicholson szaleje i bawi się zbrodnią w najlepsze, czuć jakiś dziwny klimat, którego nie dostrzegałem dotąd. I właśnie owe, niedostrzegalne za pierwszym podejściem smaczki sprawiają, że można oglądać "Batmana" kilkadziesiąt razy i wcale a wcale się nim nie znużyć. Na tym polega wyższość wersji Tima nad najnowszą, spotęgowaną realizmem interpretacją Chrisa Nolana; tej drugiej nie uwielbiam tak samo jak tej wersji, choć jestem przekonany, że także warto ja było nakręcić.
Tak czy inaczej, youngowskie Gotham jest o wiele bardziej kuszące od nieco ugrzecznionego architektonicznie i pozbawionego specyficznego uroku dzieła Crowleya. Ale to już moja subiektywna opinia, z która każdy może polemizować:)