Dawno nie obejrzałam filmu, który by mnie tak poruszył. I nie była to zasługa muzyki, samej kompozycji, czy fabuły (choć to wszystko bardzo dobre), ale gry aktorskiej.
W moim odczuciu na pierwszy plan wysuwała się Michelle Pfeiffer. Ingrid, w jej wykonaniu, nie była tylko "wariatką", schematyczną morderczynią. Była tajemnicza, niebezpieczna, ale również piękna, no i, co by nie mówić, kochała córkę, choc ta miłość krzywdziła Astrid.
Dla mnie problemowe było to, że generalnie zgadzam się z filozofią życiową Ingrid, tzn. bądź twarda, nigdy nie żałuj, nie przepraszaj, miej świadomość swoich zalet i pogódź się z wadami; żyj, jak chcesz, a nie, jak życzą sobie tego inni. Jednak nie wyobrażam sobie, jak można być do tego stopnia zimną. A Michelle odegrała to mistrzowsko i, tak naprawdę, tylko spojrzeniem...
Tak więc - film wzruszający, a końcówka - kiedy matka wreszcie zaczyna coś rozumieć - dla mnie zakończyła się niepowstrzymanym wybuchem płaczu.
Polecam.