Oba filmy „A Quiet Place” lubię i szanuję. John Krasinski zrobił w nich dobrą robotę. Byłem trochę sceptycznie nastawiony do tego prequela. Obawiałem się, że będzie to po prostu wysokobudżetowy akcyjniak tą akcją właśnie bardzo naszpikowany – w końcu Day One. Pod tym kątem jednak pozytywnie się zaskoczyłem. Owszem, jest ten element akcji, ale autorzy skupiają się głównie na historiach osobistych głównych bohaterów, a stwory i cały ten kataklizm dzieje się tak naprawdę za ich plecami i jest tłem pod ich prywatne zmagania. To akurat na plus. Swoją drogą, sceny akcji i efekty specjalne też jak najbardziej zaliczyłbym na plus. Tyle, że to co wynika z prywatnych przeżyć dwójki głównych bohaterów jest dla mnie mało interesujące, a już na pewno nie zaskakujące.
Scenariusz niestety bardzo powoli wlecze się do przodu. Kolejne sceny niewiele wnoszą do tego, co już wiemy. I raczej doskonale też możemy przeczuć, jak to się wszystko skończy. Niestety jest tu balansowanie między graniem na emocji widza w ten negatywny sposób poprzez przesadnie ckliwe sceny z parą bohaterów (no i ten randomowo wrzucony do tego filmu kot), a faktycznym wywoływaniem tych prawdziwych emocji. W moim przypadku ta waga przechylała się jednak w tę pierwszą stronę. Jestem pewien, że można to było jakoś ciekawiej rozegrać niż to, jak to zrobiono. Najgorsze jest jednak samo zakończenie i cringe’owe bohaterstwo głównej bohaterki. Wyciskacz łez? No nie zadziałał…
Poza tym… i o ile jest to argument, który stawiałem również wobec dwóm oryginalnym filmom, to tutaj jego siła jest zwielokrotniona. No bo momentami można już tylko westchnąć, kiedy bohaterzy próbują wszystko usilnie robić po cichu, kiedy wydaje się, że sytuacja tego nie wymaga. To jest problem świata „A Quiet Place”, że nie wiadomo, gdzie dokładnie leży ta granica skali dźwięku, jaki jest słyszalny przez stwory. Trochę to drażniło w filmach Krasinskiego, ale tutaj jest to momentami wręcz absurdalne. Oczywiście, że potwory nie reagują na stawiane kroki czy nawet bieg bohaterów, ale już kawałek odrywanej tkaniny ubrania w milisekundy je sprowadza, jakimś cudem dosłyszały ten dźwięk. Do diabła, akcja dzieje się w Nowym Jorku. Nawet w postapokaliptycznym Nowym Jorku musi się wiele dziać, a tu bohaterzy boją się mówić choćby szeptem będąc „zamaskowanymi” dźwiękiem ulewy… Te niekonsekwencje serio irytują. A to, że od środka filmu fabuła tak się wlecze, że mimo chęci twórców, perypetie dwójki bohaterów przestają intrygować i wywoływać emocje, powoduje, że znów zastanawiam się „po co ten prequel i niby w jaki sposób rozszerza to uniwersum?”