...Ale wciąż całkiem smaczny.
„Ciche miejsce” było już na wsi i opłotkach, czas wkroczyć na pełnej… prędkości do wielkich miast. I to nie jakichś tam Phoenix, Bostonu czy tam innego Chicago, ale do Nowego Jorku – miasta, które nigdy nie śpi, a ze swą ośmiomilionową populacją dzierży zaszczytne miejsce w top 50 największych miast świata. Film prezentuje nam kolejny zdaje się zwykły nowojorski dzień. Poznajemy Samirę (Lupita Nyong’o – znana z „To my”, „Czarna Pantera”), śmiertelnie chorą pacjentkę hospicjum, którą jej opiekun Reuben (Alex Wolff – wystąpił choćby w „Hereditary”) zabiera na przedstawienie teatru lalek w ramach wyjścia na miasto. Ot, z pozoru błahostka. Jednak w mieście coś zaczyna się dziać – nagle zaczynają wyć syreny, na ulicach pojawia się wojsko a na niebie widać resztki meteorytu, którego odłamki spadają na ziemię niosąc ze sobą dobrze znane nam pozaziemskie kreatury, które rozpoczynają dźwiękową apokalipsę ludzkości…
Choć nie oceniam jakoś wysoko filmów z tej serii (jedynce chyba dałem 7/10, dwójce i tej części o jeden niżej) to muszę przyznać, że sama wizja świata, w którym zostajemy pozbawieni tak podstawowego elementu jak dźwięk, przypadła mi do gustu. Filmy z tej serii nie są nastawione na jakieś rycie głowy widzom, ot schemat wejścia w wir wydarzeń, bohaterowie stojący przed dylematem „przeżyj albo giń” przedstawionym w nieco inny, kapkę świeższy sposób. Więcej w tej serii było od zawsze akcji i science fiction aniżeli prawdziwego horroru, choć – jak zaznaczyłem – wciąż ogląda się to dobrze.
W tej części zagłada ludzkości przez przybyszy z kosmosu nabrała prawdziwego rozmachu. Spustoszony Nowy Jork prezentuje się niemal jak w „Jestem Legendą”, a efekty czy to samych bestii, eksplozji itp. wyglądają przekonująco.
Co do aktorstwa, to w późniejszej fazie filmu gdy na scenie pojawia się nowy bohater: Eric (grany przez Josepha Quinna) to duet Nyong’o & Quinn radzi sobie naprawdę dobrze i sprawnie radzi sobie z lekką wtórnością filmu. Piszę tu o wtórności, bowiem czasem bohaterowie na siłę pakują się w kłopoty – tak, pisałem to wiele razy, horror to taki gatunek, gdzie bez głupich decyzji protagonistów nie byłoby horroru, ale z drugiej strony lubię, gdy scenariusz czymś zaskakuje, niekoniecznie jakimiś zwrotami akcji z przysłowiowej dupy, ale na przykład tym, że jeśli bohaterowie mogą uniknąć niebezpieczeństwa, to niech to robią. Tutaj częstotliwość pakowania się w kłopoty wydaje się być nienaturalna, ale z drugiej strony biorąc pod uwagę realia filmu, w sumie łatwo coś niecoś przeoczyć by coś upadło, rozbiło się itd. tym samym robiąc hałas i przyciągając monstra… W tym wszystkim zastanawiający jest kot, który ani razu nie miauknął w tej całej zawierusze. Nawet gdy jedno z bohaterów ratowało go z wesołego zebrania stworów będących niżej, ten skurczybyk nawet nie zamruczał… Widać zwierzak szybciej dostosował się do nowych realiów niż otaczający go ludzie…
Podsumowując moje krótkie wypociny: „Ciche miejsce: Dzień Pierwszy” to całkiem solidne gatunkowe filmidło. Niezbyt straszy (podobnie jak jedynka czy dwójka), jest widowiskowe i pełne akcji, ma kilka dobrych momentów, jest zagrane bardzo naturalnie i nie nudzi. Do tego rozsądny czas trwania czyni go mądrym wyborem na wieczorny seansik. Choć nie ukrywam, chciałbym nieco świeżości w tym utartym schemacie a ta być może pojawi się w trójce, do której zdjęcia ruszać mają w 2025 roku. Krasinski ma zatem trochę ciężki orzech do zgryzienia, bowiem jeśli zaserwuje nam po raz kolejny tego samego kotleta, wówczas widzowie mogą nie być już tak przychylni, a miarą sukcesu komercyjnego dla producentów jest jednak od zawsze box office a nie sentyment, bo to ten pierwszy wyraża się w kwotach pieniężnych.