i doszedłem do wniosku,że abstrachując od olbrzymiego sentymentu,jakim darzę ren film,a także od niemal archetypicznej postaci Arnolda,fenomen tego filmu polega na jego niezwykle sprytnej i przemyslanej konstrukcji,przy okazji bardzi prostej (nie od dzis wiadomo,ze geniusz tkwi w prostocie) Otóż "Komando" to de facto półtora godzinna,sensacyjna,męska,brutalna opera filmowa,okraszona nutą ironii. Przez niemal caly seans towarzyszy nam znakomita muzyka, (nieodzalowanego) Jamesa Hornera. Co ja mówię-to nie muzyka,to prawdziwa opera właśnie! Skomponowana na orkiestrę symfoniczną,pełna licznych zapożyczeń gatunkowych,między innymi jazzowych. Posiadam ten soundtrack,slucham go regularnie i nadzwic sie nie mogę,jak swietnie sprawdza sie bez obrazu (obrazy wyświetlają sie w glowie) Film,podobnie jak muzyka ma swietne tempo,klimat no i Arnolda-obok Terminatora,to chyba najlepsza postac,jaką stworzył. Ale to wszystko byłoby mało,gdyby nie szczypta (a nawet dwie) wybornego humoru i (auto)ironii. Miodzio. Przy okazji,jest to jeden z najwazniejszych filmów mojego dzieciństwa,ktory tylko w kinie, (na przełomie lat 80-tych i 90-tych) obejrzałem z 10 razy.
Właśnie sobie włączyłem ten film to właściwie komedia. Najlepsze było jak Matrix z samolotu wuskoczył.
Uwielbiam ten film. Nikt tu nie zadaje pytań o naiwność i brak logiki w niektórych scenach, bo wszystko i wszystkich przyćmiewa Arnold, który gra najtwardszego tatę na świecie. Już pierwsza scena z nim pokazuje, z kim mamy do czynienia: atleta idzie sobie spokojnie po górskiej ścieżce, w jednej ręce trzyma piłę, a w drugiej na ramieniu odcięte drzewo. Jest wspaniałym, ale trochę konserwatywnym ojcem (tekst o jakimś bandzie, który powinien zmienić nazwę na girl), który kocha swoją córkę całym sercem i postanawia poświęcić jej czas kosztem roboty najlepszego komandosa. Kiedy porywają mu córkę, nie szczędzi w środkach, żeby ją odnaleźć: wyskakuje z samolotu, wyrywa z ziemi budkę telefoniczną z gościem w środku, daje łomot tuzinowi policjantów, w małych autach wyrywa fotele, żeby się zmieścić, szyby zbija rękami jak muchy, strzela z wszystkiego, obładowany po uszy ciężkim sprzętem. No nie da się nie uśmiechnąć na te teksty: "Kłamałem", " Co z nim zrobiłeś? Puściłem go", "Upuść trochę pary, Bennet" i inne takie. Totalny klasyk kina akcji.
Jedyne, co nie zagrało, to antagonista Arniego. Bennet, lekko opasły facet bez muskulatury, wygląda jak żaden rywal przy perfekcyjnie wyrzeźbionym Austriaku.
Bennet mocno nadrabiał swoją psychopatycznością, a że wyglądał przy okazji jak Freddy Mercury tylko dodawało mu uroku. Ciekawostką jest , że aktor go grający był (i jest nadal) przesympatycznym gościem-sam Arnold nie mógł się nadziwić na planie, jaka zmiana zachodziła w tym aktorze po komendzie "Akcja".