A mnie Control zmiażdzył... Ale zacznę od początku... Wielbicielem Joy Division byłem na przełomie lat 80. i 90., jako mały chłopiec. Wtedy to był naprawdę znany i ceniony zespół. Niemal w każdej księgarni leżały winyle Joy Division, polskie wydania, zupełnie niecenione. Dostęp do nich był powszechny, w pełnym przeciwieństwie do innych, wielkich grup tamtych czasów. Próbowano z tego zrobić komercyjną gwiazdę, taką buntowniczą. Mam na myśli coś, co choćby zrobiono z Nirvaną, od taki mały, lecz nieadekwatny przykład. Na szczęście Joy Division samoistnie obronił się przed zbezczeszczeniem, czyli muzycznym show-biznesem oraz szpanerską modą. Zawsze był niezależną, wyjątkową i wybitną perełką. To już fenomen sam w sobie... Po wejściu Control do kin, gdy ujrzałem te wielkie plakaty na przystankach polskich miast, od razu pomyślałem, że to ponowna próba agresywnej komercjalizacji, że ktoś chce na tym zarobić, bo jak wiemy, teraz dominuje moda i koniunktura na odgrzebywanie muzycznych staroci, co ma w sobie duży sens, gdyż lata 70. oraz 80., to kopalnia talentów, więc wtedy działo się naprawdę wiele nadzwyczajności. Obecnie muzyka, głównie ambitna, przeżywa ciężki, twórczy kryzys, dlatego znów powraca się do tamtych lat... Byłem odgórnie przekonany, że Control to pełne spłaszczenie, uproszczenie i komercjalizacja kultu Joy Division, bo przecież wiemy, co w obecnej chwili oznacza słowo KINO (lekko, przyjemnie, zabawnie). Nie miałem zamiaru oglądać tego filmu, by zwyczajnie uniknąć irytacji. Ale coś mnie tknęło i spontanicznie poszedłem na wieczorny seans. Nie miałem szczególnych oczekiwań i nic nie wiedziałem o filmie. Po prostu pełna improwizacja. Mimo wszystko Control od samego początku przykuł pełną uwagę oraz ciekawość. Przez te dwie godziny nawet nie drgnąłem w fotelu. Niesamowicie dogłębnie wczułem się w całą tą magiczną historię. Momentami ciało przeszywały dreszcze. Emocje ogromne. To było COŚ! Film mnie poruszył i zahipnotyzował, po prostu ZMIAŻDZYŁ... Dlaczego? Głownie urzekła mnie historia Iana, dająca dużo do myślenia, i to jest cały sens tego filmu, który szuka odpowiedzi na wiele prostych, lecz istotnych pytań o tajemniczym fenomenie. Konkretne fakty mają właśnie pomóc zrozumieć pewne zjawiska. Skupienie uwagi na osobie Curtisa, a nie zespole lub muzyce, jest jak najbardziej trafne. Bez niego zespół nigdy nie istniał, ani wcześniej, ani później, więc śmiało można stwierdzić, iż Ian Curtis to Joy Division. Udowadnia to choćby scena, gdy na jednym z koncertów próbowano podstawić innego wokalistę, wtedy zespół automatycznie umierał. Dlatego kluczowe staje się zrozumienie życia bohatera tej opowieści, który jest normalnym, skromnym i dobrym człowiekiem, choć przepełnionym lękami, jednak pewne zależności losu oraz otoczenia prowadzą do tego, do czego prowadzą, czyli magicznego fenomenu. Te zależności to muzyka, poezja, filmy, ludzie, miejsce, czas i wydarzenia (koncerty, miłość, praca, życie, choroba, leki, itd.). Same przypadki, albo jedno wielkie przeznaczenie... Ian nie był świrem, egoistą, gówniarzem i kimś niedojrzałym. Wręcz przeciwnie. Film przedstawił go w pozytywnym, szczerym, uczuciowym, wrażliwym, a nawet uroczym świetle, a to było dla mnie ogromne zaskoczenie, gdyż o Ianie krążyły rożne straszne plotki. Swego czasu Joy Division był uznawany za najbardziej mroczny, czarny i dołujący zespół... Film w mistyczny sposób opowiada o najróżniejszych sprzecznościach, które jakby wszystko napędzały. Istotne stają się rozmaite fakty. Zdumiewa, jak porażka rodzi sukces, a sukces porażkę. Kiepskie początki zespołu nie wskazywały niczego wielkiego, a gdy ta wielkość się pojawiła, wszystko błyskawicznie uległo rozsypce. Zależność podejścia samych muzyków do swej twórczości również zaskakuje. Gdy traktowali swoją karierę luźno, dawało to piorunujące efekty, a gdy zaczęło im na czymś zależeć, sprawy przyjmowały zły obrót. Prosta, wręcz minimalistyczna muzyka Joy Division miała swoją siłę i wielowymiarową dogłębność. Ta prostota okazała się czymś bardzo skomplikowanym i tajemniczym. Początki dawały Ianowi szczęście, potem było tylko coraz gorzej i gorzej. Być może był tego świadom, wyczuwał rychły, destrukcyjny koniec i to skłoniło go do przemyślanego samobójstwa. Prawdopodobnie nie chciał widzieć końca tego wszystkiego, co było dla niego najważniejsze. Jego finałowy dramat stał się swoistym początkiem nowej ery, oczywiście w sferze muzyki rockowej, choć nie tylko. Niewykluczone, iż śmierć Curtisa była przypadkowa. Chwilowa niedyspozycja emocjonalna, alkoholowy kac i apatyczne działanie leków. Jednak film bardziej skłania się ku pierwszej wersji. Jak było naprawdę, chyba nikt nie wie... Wątek miłosny też jest ważną sprzecznością oraz zależnością. Curtis przelewał swoją miłość nie do rodziny, lecz obcej kobiety. To był istotny motor napędowy, z jednej strony niezwykle twórczy, z drugiej destrukcyjny. Pewne sytuacje zdecydowanie przerosły Curtisa, tylko dlatego, że chciał wszystko ogarnąć w jedną całość, przysłowiowo połączyć ogień z wodą. Dzięki temu też powstała cała ta magia, emocje, wręcz kult, który miał wpływ na niezliczoną ilość ludzi. Końcowy wniosek, jaki sam się nasuwa, mówi o tym, iż słuszny cel uświęca środki. Osobiste szczęście wcale nie jest najważniejsze w życiu. Czasem jednostkowe nieszczęście nakręca prawdziwe, lecz niepozorne szczęście ogólne. Tak właśnie zrozumiałem ten prosty, ale jakże dogłębny film... Inne aspekty Control, które miażdżą, to autentyczność, prawdziwość i realizm. Rzadko się zdarza, by udało mi się przekroczyć wyraźną granicę między rzeczywistością, a filmową fikcją. Tym razem poczułem, że to było coś znacznie więcej niż zdjęcia. Jakbym miał styczność z jakimś swoistym wehikułem czasu, który w niezwykły sposób przeniósł mnie do innego, wyjątkowego czasu. Ten film jest mało filmowy. Brak jakiś efektownych fajerwerków, wizualnych sztuczek, niestworzonych przesad i mitów jest ogromną, wręcz uderzającą zaletą. W jakim procencie ten obraz stanowi zgodność z prawdziwymi zdarzeniami? Trudno mi ocenić, ale wydaje się bardzo przekonujący w swej autentyczności. Mnie ta historia urzekła, w sposób nadzwyczajny... Ciekawe dlaczego reżyser zdecydował się na covery, a nie na oryginalne nagrania. Być może, skoro na ekranie nie było prawdziwego Iana, użycie jego prawdziwego głosu byłoby nadużyciem. A może to jedyny komercyjny kompromis filmu, który polegał na wysłodzeniu i złagodzeniu muzyki Joy Division, by nie wystraszyć, a nawet zaciekawić przypadkowego widza. Wszak oryginalne utwory zespołu są dużo bardziej surowe, ambitne, mniej przebojowe i mniej przystępne. Mimo wszystko te covery New Order aż tak nie rażą. Można je zaakceptować. Muzyka w tym filmie nie jest najważniejsza, bardziej subtelnym tłem, dlatego świadomie użyto dłuższych lub krótszych fragmentów poszczególnych utworów w formie szkicu. Dzięki temu nie powstał kolejny musical. Prawdziwą muzyczną wartość Joy Division stanowią całe, spójne albumy „Unknown Pleasures” oraz ”Closer”. Wyłuskiwanie pojedynczych utworów, nawet w całości, mija się z celem i sensem. Dlatego chwała za to reżyserowi. Zaś niezadowoleni fani, którzy n-ty raz nie usłyszeli swych ulubionych kawałków, muszą się jeszcze czegoś nauczyć. Głównie umiaru, równowagi, zrozumienia, wnikliwości, sensowności, inności i interpretacji :D... Oto moje wrażenia, po zobaczeniu tego filmu pierwszy raz. Na pewno obejrzę go ponownie i nie wykluczam, że nasuną się już inne wnioski, ale zapewne nie tak radykalnie odmienne... Ale się rozpisałem, choć tak naprawdę skracałem wszystkie myśli, jak tylko mogłem, więc to tylko namiastka tego wszystkiego. Resztę najlepiej odkryć samemu w filmie, zdecydowanie na seansie kinowym... Na koniec wspomnę jeszcze, iż po wielu latach znów zacząłem słuchać Joy Division odkrywając nowe, fascynujące wymiary tej muzyki. Sam jestem zaskoczony, że niby taki banalny film, a wywarł na mnie taki wpływ oraz wrażenie, jak najbardziej pozytywne... MIAZGA...
no i widzisz co narobiłes-nikt nie chce odpisac na tak długi post.ale od czego filmweb ma mnie:). moze zaczne tak jak ty od pewnego przyblizenia wlasnej osoby. otóz gdy joy division koncertowało mnie nie było nawet w planach. pierwszy raz usłyszłem ich we wspaniałym filmie donnie darko-"love will tear us apart"-od razu uderza i atakuje od pierwszych dzwieków. w filmie robie wrecz niepojety klimat naturalnosci-po prostu leci w tle na imprezie. potem jednak nie wróciłem do tego utworu ani do joy division. mozna powiedziec ze poznałem ich dzieki control. a kompletnie przez to ze wokół filmu zrobił sie pewiem swoisty szum medialny-ale troche inny niz zazwyczaj. postanowiłem obejrzec control gdy usłyszłem z jaka pasja opowiadała o curtisie pewna dziennikarka stacji vh1(pewnie wiekszosc zna ja z vivy)potem był trailer w którym leciały najbardziej flagowe kawałki joy division(chyba love will tear us apart, she lost control, i atmosphere) gdy zobaczyłem jak muzyka komponuje sie z czrnobiałym obrazem i z jakiego bliska(dosłownie patrzymy mu w oczy jak spiewa) widzimy głownego bohatera na scenie wpadłem po uszy. potem było nerwowe oczekiwanie a potem juz tylko fascynacja. fascynacja zarówno filmem jak i muzyka i postacia curtisa-która w pewnym momencie wydała mi sie nawet niebezpieczna. film mozna powiedziec ze był troche taki jak muzyka joy division (ale bardziej unknown pleasures niz closer)ujmuje siwzoscia i szczerym spojrzeniem.jest przede wszystkim prawdziwy a ogladajac go ma sie wrazenie ze własnie dzieje sie cos wyjatkowego