"Daleka północ" to dziwny film. Zajmuje się ważnym, wręcz historycznym już tematem, zgromadzona na planie świetną obsadę, która daje z siebie wszystko co najlepsze. W szczególności uznania należą się Frances McDormand i Sissy Spacek. Mimo tych wszystkich zalet film nie przypadł mi do gustu. Kiedy tak drapię się po głowie zastanawiając dlaczego tak jest, dochodzę do wniosku, że nie odpowiada mi konstrukcja tego filmu, że irytuje mnie główna bohaterka. Josey nie nadaje się do pracy w kopalni. Koniec, kropka. Nie nadaje się nie dlatego, że jest kobietą, lecz ze względu na swój charakter. Z tego samego powodu Glory do tej pracy się nadaje i to też wcale nie ze względu na swą płeć, lecz z powodu swego charakteru. Josey to ofiara, w dość szerokim sensie tego słowa. Próbując ułożyć sobie życie, nieodmiennie kończy w ten sam sposób: zraniona przez mężczyzn. Wynika to oczywiście z jej przeszłości z tego, co wydarzyło się w szkole. Potem wyrzucona została z domu przez ojca (co wiemy, dzięki scenom usuniętym), następnie troskliwy mąż okazał się łajdakiem bijącym ją gdzie i kiedy popadnie, by w końcu trafić do przesiąkniętego testosteronem środowiska kopalni, gdzie faceci pogardzają współpracownicami. Zresztą na kobietach też się zawodzi. Sprawa o molestowanie seksualne schodzi w tym filmie na drugi plan, staje się jedynie elementem procesu terapeutycznego, jaki na sali sądowej (!!!) przechodzi główna bohaterka. Tak konstrukcja, ta bohaterka, ta idea wszechpotęgi sądu zupełnie do mnie nie przemówiły.
Dla mnie "Daleka północ" pozostaje jedynie filmem średnim.
Nie drap się w głowę. Widać, że szwankuje... Mam nadzieję, że kobiety nie utożsamiają tego typu wypowiedzi z wszystkimi mężczyznami, bo to jedynie kwestia TWOJEGO charakteru...