Kino drogi, pikantny romans, film gangsterski, zmontowana jak teledysk opowieść w starym stylu... Wszystko to jest w tym filmie, ale nie jest przecież najważniejsze. Najciekawszy wydaje mi się tu portret amerykańskiej prowincji, przepuszczony przez pełen dziwnych zakamarków umył Davida Lyncha. Inaczej, niż w późniejszej „Prostej historii”, gdzie jej obraz jest liryczny i ciepły, w „Dzikości serca” jest surrealistycznym bezdrożem, zamieszkanym przez groteskowe indywidua. Film wypełniają mocne efekty i przerysowane gesty pary głównych bohaterów, które świetnie komponują się z tym prowincjonalnym bestiarium. Spotykamy tu Johna Luriego który upiera się, że trzeba mieć poczucie humoru, przeniesioną z „Twin Peaks” Sherilyn Fenn z dziurą w głowie, kabaretową tancerkę-sylfidę po osiemdziesiątce i wiele innych...
Trochę szkoda, że po przybyciu Luli i Sailora do Big Tuna tempo nieco siada, a ładunek dziwności zmniejsza się. Cała historia normalnieje. Do swojego ironicznego poziomu wraca dopiero w super-tandetnym zakończeniu.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Dzikość serca” jest świetnym, oryginalnym filmem z Lynchowskiego cyklu prowincjonalnych portretów, a przy tym jednym z najprecyzyjniej skonstruowanych jego filmów. Jak dla mnie ustępuje tylko „Twin Peaksowi”, „Zagubionej autostradzie” i „Prostej historii”.
Polecam oczywiście.