Film jest naprawdę genialny, postać Forresta cudowna. Jednak...ta cała Jenny mnie strasznie denerwowała. Może o to chodzi, że patrzyliśmy na to trochę z punktu widzenia Forresta, który był człowiekiem prostym i kochał ją taką, jaką była. Ale nie było o niej żadnego wytłumaczenia, a ona sobie odchodziła i przychodziła...I jeszcze ten syn! Ile on mógł mieć lat jak go poznał? I co, od razu takie małe dziecko zaakceptowało jakiegoś obcego wcześniej mężczyznę? Ja bym się wkurzyła na tą Jenny. Ma dziecko i Forrest nawet o tym nie wie, bo ona sobie jak zwykle odeszła bez słowa. A co do filmu, to zdenerwowało mnie strasznie zakończenie. Film taki klimatyczny, a tu nagle jakaś tandetna muza i lecące piórko...Ech.
Czasem myślę sobie że może i dobrze że Forrest był mało kumaty. Dzięki temu nie domyślił się że Jenny go nie kochała, litowała się tylko.
To fakt, postać Jenny beznadziejna. Przychodziła do Forresta tylko wtedy, gdy go potrzebowała. Do tego ten wirus-przypuszczam, że to był wirus HIV. W związku z tym jestem ciekawa co z mały Forrestem...
A pamiętacie tę scenę, gdy Forest przynosi jej śniadanie do łóżka, a ona go pyta czy bał się w Wietnamie? I wszystko co następuje potem, do słów: "szkoda że mnie tam z tobą nie było" i odpowiedź Foresta: "byłaś, Jenny". Nie muszę oglądać filmu, samo wspomnienie tej sceny wyciska mi łzy. Sądzę że musiała być postać Jenny, żebyśmy wiedzieli jakim zajebistym gościem był Forrest. Zresztą, kto z nas nie marzy o takiej bezwzględnej, nie znoszącej kompromisów, a przy tym zupełnie bezinteresownej miłości?