Wg mnie Polański zakpił sobie z mitu Amerykańskiego superbohatera. W sposób wyrafinowany i okrutny, bo ofiara żartu nawet nie wie, że ktoś z niej kpi.
Grzeczny Pan Doktor przyjeżdża do Francji ze swą małżonką, w jego mniemaniu grzeczną Panią Doktorową. Żona już na wstępie próbuje się go pozbyć. Ford nie daje się spławić, więc kobieta bez dalszych tłumaczeń znika z tajemniczym kochankiem. Ford zaczyna jej desperacko poszukiwać, jest zagubiony, a niezdarne próby przynoszą więcej szkody niż pożytku. Każdy poboczny obserwator widzi prawdę oczywistą, dla Forda jednak niepoznawalną.
Gdy w klubie Doktor zażyje kokainę, rzeczywistość i marzenia senne zaczynają się przeplatać. Nie może się pogodzić z faktem, że jest tylko wystrychniętym na dutka mężulkiem. Chciałby być super bohaterem. To, czym w życiu codziennym gardzi, pociąga go w snach. Zauważona w klubie młoda seksowna diablica-niewiniątko w jego fantazji przeplata się z postacią małżonki.
Jak to w snach, twarze bohaterów zamieniają się, bohatera to jednak nie dziwi. Brak logiki mu nie przeszkadza, tylko na jawie potrzebny nam sens.
A na jawie Pan Doktor ma obok siebie gorącą żonę, ale zupełnie nie dostrzega jej potencjału. Widać to w różnicach w jego spojrzeniu na nią (grzeczna, miła, pogodna), a w spojrzeniu pobocznych obserwatorów (intrygująca, seksowna, tajemnicza). No i znamienne „obiecanki-cacanki”, gdy Ford zapowiada żonie gorącą noc.
Przy takim mężu, kobieta może bez obaw powrócić do hotelu rankiem w czerwonej sukience, wprost z ramion kochanka. Wyparcie i projekcja.
I jeszcze Emmanuelle mówiąca Fordowi „gówno” - na szczęście. Takie ot żarciki z purytańskich Amerykanów, wychowanych na micie Kapitana Ameryki. Diabeł tkwi w szczegółach, a jest ich tu wiele.