Krytycy nie zostawili na "Gangster squad" suchej nitki. Publiczność również zawiodła, co poskutkowało mizernymi wynikami w box office. Niezrażony, postanowiłem przekonać się na własnej skórze, co wart film Rubena Fleischera. Otóż okazuje się, że większość opinii jest mocno przesadzona. Owszem, niektóre zwroty akcji są naciągane, rozwiązania schematyczne, a grepsy ograne. Ale gdzie nie są? Poza tym ja wprost ubóstwiam kino noir, podobnie jak miłością obdarzam Los Angeles. Zważywszy, że akcja osadzona została w L.A. lat 40-ych, ten film musiałby być naprawdę nieznośny, aby nie dostarczył mi choć odrobiny przyjemności. Tymczasem z kina wyszedłem w naprawdę dobrym nastroju, zbliżonym do tego, jaki towarzyszył seansowi "Mulholland Falls" - nie jest to żaden wybitny przedstawiciel gatunku, ale też w żadnym wypadku zły film. "Gangster squad" do tematu nie wnosi nic nowego, zapewne też nie trafia w gusta dzisiejszej widowni, co może być podstawą jego klęski. Ma za to wartko poprowadzoną akcję, stylowe zdjęcia, kostiumy i wnętrza - wszystko na pięć z plusem. Posiada także w zanadrzu imponującą obsadę, w skład której wchodzą znani i lubiani, a także ci rzadko spotykani na ekranie ostatnimi czasy (Patrick, Nolte). Dużą frajdę musiał mieć niewątpliwie Sean Penn, który inspiracji szukał najwyraźniej u De Niro - jego postać jest groteskowo przerysowana, ale idealnie wpisuje się w tonację filmu. Jako, że w kinie gangsterskim od dawna posucha, obraz Fleischera mimowolnie ląduje w moim prywatnym rankingu pośród najsmakowitszych produkcji nurtu ostatnich lat.