Bardzo miłe zaskoczenie. Po średnich zwiastunach i dość krytycznych recenzjach nie spodziewałem się niczego specjalnego po najnowszym filmie z Willem Smithem. „Hancock” okazał się jednak przyjemnym blockbusterem z odpowiednio wyważoną ilością humoru, akcji i efektów specjalnych.
Film opowiada historię Johna Hancocka (dobry Will Smith) niepokornego, wiecznie pijanego superbohatera, który co prawda ratuje ludzi z opresji, ale pozostawia za sobą spore zniszczenia. Z tego też powodu większość mieszkańców Los Angeles nie przepada za Johnem i chciałoby się go jak najszybciej pozbyć. Któregoś razu Hancock ratuje życie Raya - szefa ds. PR, który w podzięce zobowiązuje się do zmiany wizerunku Johna…
Niektórym widzom nie spodobała się przemiana Hancocka z bohatera - menela w prawdziwego superbohatera w przyciasnym ubranku. Nie wiem za bardzo czemu, bo tego można się było spodziewać po amerykańskim blocbusterze - przecież od początku było wiadomo, że Smith nie mógł być przez cały film zapijaczonym awanturnikiem. Poza tym ta przemiana została całkiem dobrze przedstawiona i można w nią uwierzyć.
Po pierwszej, naprawdę zabawnej komediowej części filmu, obraz Berga gładko przechodzi do trochę poważniejszej , ale równie dobrej części obyczajowej. Poznajemy w niej przeszłość naszego bohatera (bardzo dobry i naprawdę ciekawy pomysł par superbohaterów) i jesteśmy świadkami małego, choć niestety dość przewidywalnego twistu. Do tego na koniec otrzymujemy emocjonującą, bardzo dobrze zmontowaną i zrealizowaną scenę finałową, z piękną muzyką Johna Powella w tle.
8/10