Pierwsze 15 minut to nieporozumienie. Jakby twórcy filmu totalnie nie mieli koncepcji jak zacząć historię stwierdzając na koniec, że pokażą cokolwiek a temat zombie i tak się sprzeda. Potem jest już jak w typowej produkcji o inwazji żywych trupów. Ucieczka przed martwymi, przedzierania się, odpadający jeden po drugim główni bohaterowie. Nic nowego. Nic oryginalnego.
Ale…
Chciałem dać 3/10 za totalny brak fabuły, schematyczność i 4-5 niepotrzebnych, przegadanych scen pasujących do tematu jak pięść do oka…
Niemniej, zwłaszcza końcówka filmu jednak mnie czymś zaskoczyła.
Uwaga - możliwe spoilery.
Scena z samotnym gliniarzem tnącym naokoło maczetą, otoczonym przez morze zombich, który chroni się na dachu auta, miała dla mnie wymiar apokaliptyczny. Naprawdę robiła wrażenie.
Użycie Browninga wz. 1919 w korytarzu piwnic też dawała widzowi niezłego kopa.
I rozbicie czachy zombiego przez Nigeryjczyka o betonową kolumnę w podziemiach parkingu. Grający zombie - Joe Prestia, to ten sam aktor, który grał kilka lat wcześniej „Tasiemca” - gwałciciela w „Irréversible” i upiekło mu się zainkasowanie masażu gaśnicą. Najwyraźniej twórcy „Horde” stwierdzili w ponurym żarcie, iż czas odebrać dług za gwałt na Bellucci.
Końcówka wydumana, ale naciągając – ode mnie 4/10.