Australijczyk Gregor Jordan jest reżyserem filmów niezbyt licznych, ale za to bardzo dobrych.
Pierwszym z nich, który widziałem dobrych parę lat temu, był "Buffalo Soldiers" z 2001 roku, ze
znakomitymi rolami Joaquina Phoenixa i Eda Harrisa. Następny w kolejności był "Ned Kelly", z
niezawodnym Heathem Ledgerem, a wreszcie "Bez reguł" z 2010, moim zdaniem najlepszy z
wymienionych, ze znakomitym scenariuszem i świetnymi rolami Samuela L. Jacksona oraz
Carrie Ann – Moss. Gdzieś po drodze umknął mi jednak kolejny film Jordana – "The Informers" z
2009 roku. Dziwne, biorąc pod uwagę choćby obsadę: Kim Basinger, Amber Heard, Winona
Ryder, Billy Bob Thornton, Mickey Rourke. Ale zaniedbanie zostało nadrobione, film obejrzałem.
I nie żałuję, chociaż dość znacznie różni się od poprzednich. Tym razem reżyser zrezygnował z
precyzyjnego scenariusza i wciągającej, angażującej fabuły. Zamiast tego otrzymujemy serię
epizodów rozgrywających się w Los Angeles na początku lat 80. Bohaterami są przede
wszystkim ludzie mediów: gwiazdki, ich rodziny i cała reszta. Dekadencja tego środowiska jest
pokazana naprawdę malowniczo: akcja w znacznej części rozgrywa się na przyjęciach w willach z
basenem i w hotelowych apartamentach, nie brakuje półnagich piękności, wolnych od
kaltolickiego wychowania, a alkohol i narkotyki są dostępne w ilościach nielimitowanych. W tle
wybrzmiewa ówczesna muzyka, brzmiąca dużo lepiej niż Rihanna czy Miley Cyrus.
Jordan nie jest surowym moralizatorem, ale daleko mu również do bezkrytycznej aprobaty wobec
tej belle epoque sprzed trzech dekad. Już pierwsza sekwencja nie pozostawia co do tego
wątpliwości: oto widzimy przyjęcie w eleganckiej posiadłości, gdzie bawią się rockowcy z zespołu
"Informers" i ich goście. Stojąca na schodach, zachwycająca Christie (Amber Heard) uśmiecha
się do jednego z muzyków, ten jednak nie podejmuje flirtu, gdyż nagle zostaje przejechany przez
któregoś z pijanych imprezowiczów (scena prawie jak w finale "Drogówki" Smarzowskiego). W
tym kontekście inaczej odbiera się kolejne sceny imprezowo – seksualne. Tym bardziej, że na
horyzoncie pojawia się już niebezpieczeństwo kończące te lata beztroski, czyli wirus HIV.
Snute równolegle wątki "The Informers" przypminają filmy Roberta Altmana, zwłaszcza "Na
skróty". Jedni bohaterowie mają więcej ze sobą wspólnego, inni mniej, natomiast perypetie
niektórych do końca postają osobne. Poza wspomnianym imprezowaniem trafiamy na rockowy
koncert, plażę na Hawajach, a także w środek małżeńskiego kryzysu oraz nieudanego porwania.
Atrakcji fabularnych nie brakuje, tyle że nie są one obliczone na wywołanie u widza większych
emocji i zaangażowania. Już raczej melancholijnej refleksji, na co wskazuje scena finałowa.
Jednak z pewnością warto wybrać się na tę przechadzkę po L.A. sprzed lat – jeśli nie dla samej
fabuły filmu, to dla jego klimatu, nastroju, muzyki, a już na pewno dla Amber Heard.
Zapraszam do odwiedzenia mego bloga: http://nowerekomendacje.blogspot.com/