Chińczyk najpierw sam walczy i przegrywa, potem przyprowadza kolegę i kolega też przegrywa. Na końcu walczy sam Ip Man i też by przegrał gdyby nie cios w oko i w jaja. Morał z tego filmu że ten ich przełożony miał rację, kung fu się do niczego nie nadaje.
Ja wiem czy ten film miał mieć jakikolwiek morał? Zrobili film o prześladowanych chińczykach w czasach segregacji rasowej. Jednocześnie (z racji współprodukcji z USA) nie mogli zbytnio propagować chińskiego kung-fu i chińskiego stylu życia jako lepszego.
Taki w sumie film o niczym. Do tego fatalny wybór aktora do roli Bruce'a Lee. Gość nie ma za grosz charyzmy.