Nastawiłem się na zły film, dostałem ładnie nakręcone rozliczenie z poprzednim Jokerem. Ludzie idący z własnej woli na musical narzekają w kinie na śpiewanie, masakra. Wstawki musicalowe mi się podobały, bo nie tylko dostarczają piękne obrazki, pokazywały wnętrze umysłu bohatera - jego urojenia, obawy, nadzieje, ale także nieco rozluźniały nastrój. Przy drugiej części, pierwszy Joker jest wesołym filmem. Tutaj mamy ponuractwo i nihilizm po całości (zwłaszcza pod koniec), na szczęście przerywany przez piosenki. Phoenix nadal doskonały jak poprzednio. Lady Gaga natomiast się spisała, ale miała za małą rolę w fabule (jeden z moich zarzutów).
Film jest dość brutalnym sprzeciwem wobec odbioru pierwszego Jokera, który zyskał wiele fanów idolizujących go jako "sigma postać" - w tym filmie oprócz tłumu przed sądem symbolizuje ich Harley Quinn. W istocie Arthur był jedynie chorym psychicznie człowiekiem, którego zawiódł system. W upuście jego frustracji nie ma nic wzniosłego ani godnego pochwały. To obłąkaniec wiodący smutne życie, zmuszony później zabawiać media i swoją rzeszę równie sfrustrowanych fanów.
Kiedy Arthur porzuca bycie Jokerem na sali sądowej, Harley porzuca jego - od samego początku miała gdzieś Arthura, ona przyszła oglądać Jokera robiącego raban. To moim zdaniem znajduje idealne odzwierciedlenie w odbiorze tego filmu. Zakończenie jest odrobinę przesadzone, ale stawia gwóźdź do trumny w temacie - przez te dwa filmy nie chodziło tu o historię Jokera, tylko o obraz chorej psychicznie jednostki opuszczonej przez system. Niestety większość osób skupiła się na memowym aspekcie filmu ("żyjemy w społeczeństwie") i może stąd taka reakcja na dwójkę.
Ale żeby nie było, film nie jest idealny. Scena ze strażnikami to gruba przesada i nieco psuje mi odbiór filmu. Reżyser chyba naprawdę chciał zbrukać swojego bohatera, posunął się jednak za daleko. Film i tak byłby niesamowicie ponury bez tego.