No i czym się tu podniecać? "Kod da Vinci" reklamowano jako film straszliwie kontrowersyjny. Dodatkową kampanię reklamową zrobili księża, grzmiąc jakie to zło wcielone. Jak tak, to człowiek oczekuje czegoś ciekawego. I co otrzymuje? Przeciętny film przygodowy. Coś jak "Indiana Jones", tylko nie tak zabawne. I bez Harrisona Forda.
Czego tu nie mamy? Mamy mroczne Opus Dei, tajemniczą organizację władającą Kościołem, zrzeszającą biskupów o jowialnej twarzy Alfreda Moliny (znanego szerzej jako wróg Spidermana) i samookaleczających się mnichów - świńskich blondynów. Zrazem ta sama mroczna instytucja daje się oszwabić na miliony pierwszemu lepszemu, który każe się nazywać "Nauczycielem". Daje to nadzieje Polsce, jeśli członkowie rządu należący do Opus Dei też są takimi idiotami, koalicja rozpadnie się szybciej niż myślimy. Mamy też amerykańskiego profesora symboliki o twarzy Forresta Gumpa. Utalentowaną kryptolog, Amelię Poulain z domu Nazaretanka. Oboje równie nieprzekonujący. Za to perełką staje się rola Iana McKellena, film ożywia się dopiero, kiedy na ekranie pojawia się on. Całość jest jednak od strony technicznej całkiem sprawnie zrobionym filmem, który nieprawdopodobnie kuleje w warstwie fabularnej. Tylko tyle i nic więcej.