Do niedawna sztuka zazwyczaj zajmowała się szaleństwem, upośledzeniem ukazując je niejako z zewnątrz. Ostatnio jednak zdarza się twórcom próbować uchylić rąbka tajemnicy i spojrzeć na świat przez pryzmat szaleństwa. Takim filmem jest "Tideland" (zupełnie niezrozumiale i niezgodnie z fabułą przetłumaczony na polski jako "Kraina traw"). W tym filmie nie spotykamy nikogo, komu można by przypisać etykietkę "człowieka normalnego". Każda z postaci tej opowieści z powodzeniem mogłaby znaleźć się w wariatkowie. Główna bohaterka, dziewczynka imieniem Jeliza-Rose ma POWAŻNE problemy osobowościowe. I nic dziwnego, kiedy jej rodzicami są ćpuny z silnym deficytem rodzicielskich zachowań. Mamy też dziwaczkę z obsesją na punkcie śmierci i epileptyka opóźnionego w rozwoju. Gilliam pokazuje nam świat ich oczami i jest to świat przedziwny, pełen magii i niesamowitości. Reżyser w żadnym stopniu nie wartościuje pokazanego świata. Nie jest on ani gorszy ani lepszy. Jest to ich świat, jedyny jaki znają i w takim świecie próbują się odnaleźć. "Tideland" to obraz fascynujący, niezwykły, przykuwający wyobraźnią i pomysłowością, a zarazem niezwykle prawdziwy i autentyczny. To nie ma posmaku fantazji, lecz zdaje się być jak najbardziej rzeczywiste. Jest to jednak kino niezwykle specyficzne i w zasadzie nadaje się do oglądanie tylko dla dwóch kategorii osób: zagorzałych fanów twórczości Gilliama oraz dla osób interesujących się zaburzeniami psychicznymi. Dla reszty może być to zbyt nużące doświadczenie.
Przyznam, że u mnie było to niestety nużące doświadczenie. Film oglądałem bez wyrobionej wcześniej opinii, z czysto lapidarnymi informacjami. Liczyłem że film się obroni bez pomocy wyraźnie nakreślonego kontekstu powstania i zarysowanych poprawnie oczekiwań, a tu srogo się zawiodłem. Film jest grząski, co i rusz zdumiewający rozwiązaniami, bardzo plastyczny, atrakcyjny wizualnie, ale ma wyraźne wady. Choćby to, że nie wywiera głębszych wrażeń, nie prowokuje do mocniejszych emocji... Głupio mi trochę, ale przyznam, że obraz oglądałem w większości zupełnie beznamiętnie, mimo szczerej chęci odszukania w nim rozrywki, lub zajmujących treści. Wizja reżysera za bardzo zlała się z nierzeczywistym obrazem świata, przez co brakuje miejsca dla widza, dla przebłysków realności, by można było poczuć się choć przez chwilę pewnie i jak u siebie.
Produkcję Gilliama z miejsca skojarzyłem z "A Scanner Darkly" na podstawie prozy Dicka, który również kreował świat zniekształcony przez narkotyki, a bohater coraz głębiej zatracał poczucie rzeczywistości. Film ów oglądało się jednak zupełnie inaczej, lepiej, niż "Tideland". Tam percepcja oglądającego ewoluowała, rzeczywistość mieszała się z fantazjami, natomiast w "Krainie Traw" mamy do czynienia z nieustanną fantazją. Minus takiego podejścia tkwi w tym, że to co poniekąd obce, a podane tak zupełnie bez alternatywy, przestaje prędko fascynować. Miast wizji globalnej, mamy tylko lokalną. Zbyt obcą. Przynajmniej dla mnie.
4/10 pasuje opis tej oceny - poniżej oczekiwań