Leona widziałam już wcześniej, ale ostatnio przypomniałam sobie. Świetny film. Niby prosta fabuła, niby nic nowego, ale jakie robi wrażenie! Zważywszy, że - jakby tego nie nazwał - to odrzut po "Nikicie". Kapitalne role Oldmana, Portman i Reno - podejrzewam, że gdyby nie oni, film wiele by stracił. Wielkie brawa dla reżysera - tu wtrącę, że prowadzi kamerę podobnie jak Johnatan Demme - stosuje taki fajny suspence, np. w tej scenie, gdy Mathilda dzwoni do drzwi Leona. Rzemieślnik pokazałby Leona w drzwiach, a Luc B. co robi? Ukazuje nam twarz M.zalaną światłem (perspektywa judaszowa;). Bardzo mi się to podoba :).
Genialny Oldman. Ktoś wcześneij napisał o Beethovenie - że niby ma to związek z występem Gary'ego w "Wiecznej miłości". Wątpię, raczej z Hannibalem Lecterem, tyle że on słuchał wariacji goldbergowskich (chyba) - ha, i wyczaiłam, kto jest ulubionym reżyserem Luca Bessona ;). A jeśli ktoś widział głupawych "Świętych z Bostonu" (ja widziałam i szlag mnie trafiał) - czy była w histirii kina bardziej bezczelna i ewidentna podróba niż Willem Defoe jako skorumpowany policjant słuchający Beethovena w "ŚzB"??? Gary powinien im proces wytoczyć.
Na koniec przepyszny Sting - jeśli kogoś nie wzruszyła Natalie Portman zasadzająca paprotkę, musiał to zrobić przepiękny "Shape of my heart" - jedna z najpiękniejszych, o ile nie naj, piosenek filmowych.