"Listy z Iwo Jimy" są przede wszystkim bardziej spójne niż "Sztandar chwały", nie rozpadają sie na szereg epizodów, są też ciekawsze fabularnie.
Eastwood zrobił coś niezwykłego, spróbował spojrzeć z zupełnie obcej perspektywy na ten sam konflikt. Potraktował to zadanie z pełną powagą, o czym świadczy nakręcenie filmu w języku japońskim.
Japończycy u Eastwooda nie są monolitem, reżyser nie ulega schematowi samurajskiemu. Okazuje się, że nie wszyscy chcą bezsensownie umierać lub popełniać honorowe samobójstwo. Zauważamy ich wewnętrzne mocje, konflikty i różnorodność osobowości. Okazuje się, ze Japoncczycy to wcale nie jacys szaleni fanatycy. Co ciekawe, Estwoodowi o wiele ciekawiej wychodzi spogladanie z perspektywy Japonczyków, niż Amerykanów. To dopiero jest zaskoczenie.
Eastwoodowi udało się coś wyjątkowego. Pokazujac ten krwawy konflikt z dwóch stron barykady pokazał jednocześnie, że ludzie na całym świecie są podobni, pokazał wojnę jako coś absurdalnego, wielki wir, który zasysa bezpowrotnie tysiące istnień ludzkich. I nie prowadzi do niczego innego dobrego.