Yorgos Lanthimos, reżyser znany z zamiłowania do dziwacznych form i chłodnych emocji, w „The Lobster” osiąga chyba szczyt pretensjonalności. Film, który miał być błyskotliwą satyrą na społeczne oczekiwania dotyczące związków, staje się w istocie festiwalem dziwactw, które bardziej irytują niż skłaniają do refleksji.
Już sam koncept wyjściowy – w świecie, gdzie ludzie muszą znaleźć partnera w 45 dni, inaczej zostaną zamienieni w zwierzęta – brzmi jak wyciągnięty z pijackiego brainstormingu studentów pierwszego roku filozofii. Ale o ile niektóre filmy science-fiction potrafią budować wokół absurdalnego założenia logiczny świat, tak tutaj wszystko jest jakby „z czapy”.
Dialogi – drewniane, pozbawione emocji. Aktorzy grają tak, jakby byli na silnych lekach uspokajających, a kamera śledzi ich z obojętnością godną robota. Wątek miłosny? Trudno mówić tu o jakichkolwiek uczuciach – bohaterowie łączą się na podstawie wspólnych cech, jakby byli profilami randkowymi generowanymi przez AI. Zamiast dramatyzmu i zaangażowania widza, dostajemy wydmuszkę pozbawioną napięcia.
Film próbuje być alegorią, komentować relacje międzyludzkie, presję społeczną, konformizm – ale robi to w sposób tak nachalny i sztuczny, że trudno go traktować poważnie. Sceny, które miały szokować, nudzą lub śmieszą. Momentami wygląda to bardziej jak tania parodia arthouse'u niż rzeczywiste kino autorskie.
Zamiast głębi – mamy pustkę. Zamiast emocji – niezręczność. „The Lobster” to przykład filmu, który zbyt bardzo stara się być „oryginalny”, zapominając, że widz też powinien coś z tego mieć – choćby odrobinę zrozumienia, dlaczego właściwie ma mu zależeć.
Ocena: 2/10. Za zdjęcia i za Collina Farrella, który próbował ratować ten tonący koncept.