Ja od razu przyznaję, że tak jak na "Lokatorce", nie wynudziłam się już dawno na żadnym filmie (tak, tak, liczę się z linczem: "idź, oglądaj filmy z van Dammem, nie rozumiesz przesłania, to film dla koneserów" etc. :)). Owiana tajemnicą, niemal mityczna, postać Loraine, nie zostaje do samego końca rozszyfrowana. Zresztą takich białych plam w tej historii jest mnóstwo: kwestia rozdzielenia Pursy z matką, przeszłość Bobby'ego, inne drobne, zasygnalizowane jedynie epizody, które, mimo iż mają wpływ na filmowe "tu i teraz", pozostają niewyjaśnione. Nie przekonuje mnie to rzekomo tragiczne wydarzenie z życia Bobby'ego i Lawsona. I dlaczego za fakt, że Bobby wmieszał się w tę kłótnię, płacić miał Lawson? Cała ta opowiadana przez Lawsona ze łzami w oczach historyjka trąci dla mnie tylko groteską. A książka, którą pisze Lawson? Po co? Co ma tym niby udowodnić? Czy to ma być symbol? Takie "napisanie od nowa" życia Bobby'ego? Uwiarygodnienie tego, co się stało, poprzez sztukę? Eee, mocno naciągane. Nie znoszę pretensjonalności. Wszystko to zresztą przypomina mi pseudofilozoficzną prozę Carrolla: dużo mądrych słów, pełno symboli, piętrzenie życiowych mądrości, a pod spodem pustka. Bo tak naprawdę, o czym jest ta historia? Co chciał reżyser przekazać? Obraz od początku do końca robi zresztą na mnie wrażenie sterylnego w negatywnym sensie, do cna wyżętego z psychologicznego autentyzmu.
Do tego kompletnie niewiarygodne zachowanie głównej bohaterki, która nagle, w jednej chwili, po wizycie swojego eks-chłopaka, decyduje się sprzedać dom i obrazić śmiertelnie na współlokatorów. Jasne, oszukali ją, ale przecież zrobili też dla niej sporo dobrego, mieszkała z nimi przez jakiś czas, polubiła ich, więc wypadałoby choć wysłuchać wyjaśnień! Strasznie antypatyczna ta cała Pursy. Nie wiem czy to wynika ze scenariusza czy też na mój odbiór tej postaci wpływa kwestia zagrania jej przez Scarlett Johnsson, która z każdym kolejnym filmem, coraz bardziej mnie irytuje swoją aktorską manierą. Non-stop taka sama. Wiecznie prezentująca zdziwiony rozchylony pyszczek wyrzuconej na brzeg ryby. Czekam i czekam, aż coś wreszcie się zmieni i na razie nie mogę się doczekać. Film obejrzałam do końca tylko dlatego, by móc z czystym sumieniem skrytykować. Przypomniał mi się teraz podobny w temacie obraz, "Powrót do Garden State". Tam też jest motyw powrotu bohatera do miasteczka jego dzieciństwa (tym razem z powodu pogrzebu ojca), też przewija sie wątek niezdrowych relacji z rodzicami, narracja koresponduje z tempem małomiasteczkowej egzystencji, ale ten obraz jest szczery w swojej prostocie i nie udaje czegoś, czym nie jest.
Brawo Diana, podpisuje sie pod ta recezja obiema rekami (bardzo trafnie okreslilas usta Johansson:D).
Z czystej przekory: co do sprawy linczu. Filmy z van Dammem też kryją w sobie jakieś wyzwanie, spróbujcie zmusić Pacino do dobrego zagrania sceny "kung-fu" - nie zagra. Nie ma sensu stawiać van Damme'a jako wzór głupoty ;).
Co do samej postaci Loraine to strzelam, że jej postać nie miała być rozszyfrowana. Fakt istnienia pewnej mgiełki tajemnicy pozwala myśleć o samym filmie jeszcze po jego zakończeniu.
Lawson pisze książkę aby zaspokoić aspiracje Langa, które w nim pokładał.
Reżyser/scenarzysta czyta ciekawą historię, postanawia ją nakręcić i tyle. Każdy może z tego filmu wycisnąć to co dla niego osobiście jest ważne i to się powinno liczyć.
Sama gra Johansson to dla mnie osobiście była dobra. Przekonała mnie, że w realnym świecie mogła być bohaterką, którą odtwarzała.
Oczywiście Diana przedstawiła tutaj swoją subiektywną ocenę, jednak należy podkreślić fakt, że chyba jednak film nie był taki zły. Mieszanka lekkości z próbą (udaną czy nie - sprawa sporna) wstawienia kilku dyżurnych mądrości w celu zaspokojenia widzów, którzy uznają samych siebie za inteligentów ;).
Mi się film bardzo podobał, Diana trzeba uznać twoje zdanie, ale ja myśle że przesadzasz, mowisz jak bys sama potrafiła zrobic lepszy film, albo twoje sugestie w strone scenarzysty, reżysera zrobimy z tego megahit. Mnie zaskoczyła Johansson, nie wiedziałem ze potrafi zagrać w takim filmie, bo Travolta to stary wyjadacz. Przyznaje że niektóre sceny były troche zepsute ale ogólnie obraz był przejmujacy i ciekawy. PzDr!
Mi się film bardzo podobał, Diana trzeba uznać twoje zdanie, ale ja myśle że przesadzasz, mowisz jak bys sama potrafiła zrobic lepszy film, albo twoje sugestie w strone scenarzysty, reżysera zrobimy z tego megahit. Mnie zaskoczyła Johansson, nie wiedziałem ze potrafi zagrać w takim filmie, bo Travolta to stary wyjadacz. Przyznaje że niektóre sceny były troche zepsute ale ogólnie obraz był przejmujacy i ciekawy. PzDr!
Mi się film bardzo podobał, Diana trzeba uznać twoje zdanie, ale ja myśle że przesadzasz, mowisz jak bys sama potrafiła zrobic lepszy film, albo twoje sugestie w strone scenarzysty, reżysera zrobimy z tego megahit. Mnie zaskoczyła Johansson, nie wiedziałem ze potrafi zagrać w takim filmie, bo Travolta to stary wyjadacz. Przyznaje że niektóre sceny były troche zepsute ale ogólnie obraz był przejmujacy i ciekawy. PzDr!
"Owiana tajemnicą, nieomal mityczna postać Loraine, nie zostaje do samego końca rozszyfrowana."
Przecież o to właśnie chodzi, właśnie przez te niejasności, przez mglistość i niedopowiedzenie, historia nabiera specyficznego smaku. Przeszłość jest niejasna i zwiewna, trudna do uchwycenia, nierzadko bolesna, ale to ona w olbrzymim stopniu kształtuje nasze życie. Czasami nasze życie jest ciągłą ucieczką od przeszłości, ale ucieczka, chęć zapomnienia, już przeszłość zakłada. Z każdej wypitej butelki wyziera zarazem pragnienie zapomnienia i
pamięć.
Lawson płaci za wydarzenie z Bobbym bo czuje się winny. To on go namawiał do pozostania w barze, to jego próbował ratować Bobby. Jest to poczucie winy osoby potrafiącej myśleć i odczuwać głęboko, poczucie metafizyczne, tak rzadkie dzisiaj. Owszem - nie on zabił syna Bobbego, ale gdyby nie on, zapewne nie doszłoby do tragedii. To wydarzenie w pewien sposób ich związało, zresztą przyjaźnili się, oboje utracili poprzednie życie ("które nie jest już ich życiem") i postanowili zacząć od nowa, gdzie indziej.
Dlaczego Lawson pisze tę książkę? Bo dopiero pełnia wydarzeń, uchwycenie pewnych niewidocznych sensów może oddać sprawiedliwość ich historii. Na poziomie ogólnego, płytkiego rozumowania, rozumowania specyficznego dla metody nauk przyrodniczych, ich historia jest banałem nie oddającym prawdy. Niemożliwe jest bowiem podciągnięcie konkretnej historii pod ogólne schematy. Prawda życia jest prawdą sztuki, a prawdziwa sztuka jest świadoma, że konkret zawsze wyrasta ponad prawo i je dookreśla, pogłębia etc. W tym kontekście naprawdę polecam "Prawdę i metodę" Hansa-Georga Gadamera.
Główna bohaterka tak nagle ich opuszcza, bo wcześniej niejednokrotnie skrzywdzona przez życie i innych ludzi, w informacji, że zataili przed nią pewne fakty doszukuje się podważenia wszystkiego co dla niej zrobili, podważenia ich szczerości. Podejrzewa, że wszystko to było wyrachowaniem, mającym odwrócić jej uwagę od pewnej kwestii i zdobyć jej zaufanie. Nie należy jednak sądzić, że ujmowała to ona w jakichś ogólnych kategoriach i rozważaniach, po prostu tak odczuwała, czuła się kolejny raz skrzywdzona i oszukana, pustka jaką odczuwała przez całe życie i o jakiej udało się jej jakoś zapomnieć, znowu się objawiła. Postąpiła tak jako osoba w specyficzny i niepowtarzalny sposób doświadczona przez los. Jest to całkowicie realne psychologicznie, podobnie jak portrety wszystkich bohaterów w tym filmie.
Żaden tekst w tym filmie nie jest również pseudointelektualnym bełkotem. Chociaż czasami niektóre cytaty z pisarzy funkcjonują raczej jako towarzyskie bon-moty, niż w pełni przystają do sytuacji, to właśnie fakt ten jest w przestrzeni fabuły znaczący. Fascynacja literaturą, pięknem świata, zestawiona z cierpieniem i zatraceniem w nałogu - z piękna zostały tylko słowa, tęsknota za pięknem, próby zaczarowywania sytuacji.
Pursy pozwoliła im pogodzić się z przeszłością, poprzez włączenie jej w teraźniejszość w nowym sensie. Nadała nowe znaczenie zarówno ich przeszłości jak i teraźniejszości. Ułatwiła pogodzenie się z przeszłością i przywróciła celowość i piękno rzeczywistości dzisiaj.
Jest to film o potrzebie osadzenia życia w przeszłości. O tym, że przeszłość, choć czasami jest olbrzymim ciężarem, jest też - z drugiej strony - czymś co człowieka określa, co czyni go tym czym jest, co zapewnia ciągłość i sens istnieniu.
Brzmi to banalnie i dlatego jest to film dla koneserów. Koneser bowiem, to człowiek, który posiada wyrobiony sąd smaku. A sąd smaku nie jest sądem ogólnych pojęć.
Gadamer podaje taki przykład: mamy prawo, które jest ogólne. Ale jednocześnie każdy wyrok sędziowski jest specyficzny (mamy nawet systemy oparte o precedensy). Każdy wyrok to ogólne prawo pogłębia i dookreśla. Wydawanie wyroku przez sędziego nigdy nie jest po prostu podciągnięciem konkretnego przypadku pod ogólne prawidło. Konkret jest zawsze czymś więcej, wyrasta ponad ogólność pojęć, dopełnia je i nasyca znaczeniem.
Ten kto widząc w tym filmie banał, widzi jedynie to, w jakie ogólne pojęcia mógłby ten film ująć (i one brzmią banalnie bo są wciąż powtarzane i nie zawierają niemal treści). Natomiast koneser oglądając ten film widzi w nim znacznie więcej, odczuwa jak gdyby szóstym zmysłem, dostrzega głębię i sam pogłębia tym swoją osobowość.
Dla mnie co najmniej 8/10
"Natomiast koneser oglądając ten film widzi w nim znacznie więcej, odczuwa jak gdyby szóstym zmysłem, dostrzega głębię i sam pogłębia tym swoją osobowość."
Stanisław Lem, "Gigamesh" z tomu "Doskonała próżnia":
"[...] kiedy weźmiemy liczby, wyznaczające daty urodzin Weismanna, Mendla i Darwina, i zastosujemy je do tekstu jak klucz do szyfru, okaże się, że pozorny chaos klozetowej skatologii jest wykładem seksualnej mechaniki, w której ciala kolidujące zastępują ciała kopulujące, przy czym ten cały tok sensów teraz poczyna się już zazębiać z innymi partiami dzieła [...]
"Tak: bezdenną topielą jest ta powieść; w którymkolwiek miejscu jej dotknąć, otwiera się bezmiar dróg (systematyka przecinków w VI rozdziale - to wszak odpowiednik mapy Rzymu!) [...]"
Wybacz, ale Twoja wypowiedź ma się jak piernik do wiatraka. Sąd smaku polega właśnie na tym, że jest sądem bliskim ocenie zmysłowej, w żadnym wypadku nie jest badaniem za pomocą jakiejś metody.
Dlatego właśnie Ty uważasz ten film za pusty, bo jedyne sensy jakie akceptujesz i potrafisz dostrzec to sensy literalne (ubrana w słowa kawa na ławę).
Widać to doskonale po tym jakie zarzuty wystawiłaś wobec tego filmu - babrałaś się językowo w tym dziele i uczyniłaś z niego zwykłe wysypisko porwanych treści, które nie dziwne, że do siebie nie pasują. Tobie przeszkadza nawet niejasność i niedopowiedzenie. No wybacz, ale w takim wypadku powinnaś teraz siedzieć nad podręcznikiem analizy matematycznej i nigdy więcej nie wchodzić na teren sztuki. Szczególnie, że w filmie, który właśnie jest wyjątkowo trafny psychologicznie, Ty się dopatrujesz kulejącej psychologii. I ja nawet wiem dlaczego - przyzwyczaiłaś się, jak 99% współczesnych, do psychologii plastiku, psychologii telenowel i hollywood.
Zresztą w każdym odbiorze dzieła sztuki, już pomijając wynurzenia o smaku, zawsze następuje włożenie jakiegoś własnego sensu w dzieło i krytyka Lema, o ile nie stwierdza po prostu tej oczywistości, jest nieprzemyślana. To dlatego właśnie kolejne przeczytanie tej samej książki ujawnia nowe sensy.
PS.1
"Na początku pragnę stwierdzić, że brak mi tych górnolotnych darów wyobraźni i słowa, które pozwoliłyby memu pióru stworzyć dla czytelników postać człowieka, który rosyjskim obyczajem nazywał siebie Cyrylem, synem Izydora - Kiryła Sidorowicza Razumowa.
O ile nawet posiadałem kiedy tego rodzaju zdolności w jakiejkolwiek żywej formie, to zostały one już dawno zduszone przez mrowie wyrazów. Wyrazy, jak wiadomo, są wielkimi nieprzyjaciółmi rzeczywistości. Przez wiele lat byłem nauczycielem języków. Jest to zajęcie, które w końcu staje się zgubą dla tych skromnych zasobów wyobraźni, spostrzegawczości i intuicji, jakie mogą być udziałem przeciętnego człowieka. Dla nauczyciela języków nadchodzi czas, kiedy świat wydaje się siedzibą mnogich słów, a człowiek po prostu gadającym zwierzęciem, niewiele ciekawszym od papugi."
Joseph Conrad - W oczach zachodu
Ale co Cię dokładnie tak boli, że poświęcasz mej skromnej notce aż tyle miejsca i pasji? Cieszy mnie, że dostrzegasz tak wielkie zniuansowanie tego filmu. Na zdrowie! Ja natomiast, jako przyzwyczajona do "psychologii plastiku, telenowel i hollywood" (bo taki zarzut to podstawa na FW), zachowam o nim własne zdanie. A jako że należę do "99% współczesnych", możesz się cieszyć przynależnością do tego elitarnego 1%, "odczuwających jak gdyby szóstym zmysłem, dostrzegających głębię i pogłębiających tym swoją osobowość", nie przejmując się naprawdę krytyką dzieł przez nieznający się na rzeczy motłoch.
PS. Odrzuć na pewien czas Conrada i poczytaj Lema. ;)
PS.1 Z mojej strony EOT. Fajnie jest podyskutować, ale dwie rzeczy odrzucają mnie nieodmiennie: chamstwo (nie Twój przypadek :)) i poczucie wyższości. To generalnie ta sama ułomność, tylko zgoła inaczej kompensowana. ;)
No dobrze, może przesadziłem z tą psychologią, ale naprawdę nie dostrzegam w tym filmie nic niespójnego i pretensjonalnego psychologicznie. Właśnie to m.in. w tym filmie cenię, że pokazuje w sposób naturalny, ciepły i bezpretensjonalny tzw. oryginałów.
Wydaje mi się, że po prostu nie spotkałaś w życiu kogoś, kto swoją osobowością wyrasta poza utarte schematy. Nie zrozum mnie źle - to nie oznacza, że nie spotkałaś żadnej wartościowej osoby, oznacza tylko, że Twój osąd jest niepełny, takie mam wrażenie.
Lema czytałem i czytuję, ale nie można pozostawać w jednym kręgu czytelniczym, bo kończy to się tym właśnie - skostnieniem widzenia. Nie wydaje mi się przypadkowym, że czytasz Lema i zarazem bardzo pojęciowo podchodzisz do tego filmu.
To dlatego właśnie wydaje Ci się on pretensjonalny, bo postacie w tym filmie mają swoje dziwactwa i czasami nie postępują racjonalnie, tudzież - przyziemnie (praktycznie). Są oryginałami, nie podpadają pod schematy w jakich mieści się 90% filmowych postaci. I to się nie udaje łatwo ująć w pojęcia. Psychologia to nie pojęcia - psychologia jako nauka usiłuje się jedynie zbliżać pojęciowo do niesłychanie skomplikowanych i żywych procesów (psychologi żywej).
Dlatego polecam Conrada - jego książki są niezwykle głębokie psychologicznie, dość głębokie filozoficzne, ale nie mają charakteru satyry i groteski jak to jest u Lema. Lem jest - owszem - bardzo filozoficzny, ale filozoficzny w oderwaniu od konkretnego człowieka. Zajmuje się tą częścią filozofii, którą zwie się epistemologią, i może czasami ontologią. Lem jest jednym słowem głęboki i powierzchowny zarazem - głęboki po porusza głębokie problemy, powierzchowny, bo problemy jakimi się zajmuje są oderwane od świata żyjącego, świata nie w jego bycie (ujmowanego w kategorie), a w byciu. Conrad pokazuje niezwykle skomplikowane i nierzadko bardzo oryginalne osobowości, pokazuje je bardzo głęboko.
Dlatego właśnie poleciłem Ci Conrada - bo otwiera na płaszczyzny rzeczywistości jakich brak u Lema.
Z Heideggera:
"Zgodnie z powyższym bycie-w nie jest żadną "własnością", którą jestestwo raz by posiadało, innym razem nie i bez której mogłoby być równie dobrze jak z nią. Nie jest tak, że człowiek "istnieje", a jego bycie ma ponadto jakiś stosunek do "świata", który człowiek by sobie niekiedy mógł zafundować. Jestestwo nigdy nie jest "najpierw" bytem niejako wolnym od bycia-w, który czasem miałby ochotę na nawiązanie "stosunków" ze światem [...] To ukonstytuowanie nie powstaje dzięki temu dopiero, że poza bytem o charakterze jestestwa obecny jest jeszcze inny byt i z nim się spotyka. Ten inny byt może "spotykać" się "z" jestestwem tylko o tyle, o ile może się on w ogóle sam z siebie pokazać w pewnym świecie.
[...]
Zawsze dopasowany do narzędzia obchód, na gruncie którego (i tylko jego) narzędzie to może się prawdziwie ukazać w swym byciu (np. wbijanie gwoździ młotkiem), nie ujmuje tematycznie tego bytu jako istniejącej rzeczy, a używanie narzędzia nie zawiera wiedzy o strukturze narzędzia jako takiej. Wbijanie gwoździ nie tylko ma wiedzę o narzędziowym charakterze młotka, ale przyswoiło sobie to narzędzie najlepiej, jak tylko można. W takim użytkowym obchodzie zatroskanie poddaje się konstytutywnemu dla każdego narzędzia "ażeby"; im mniej tylko się przyglądamy młotkowi-rzeczy, im sprawniej go używamy, tym bardziej źródłowy staje się stosunek do niego, tym bardziej bez osłony spotykamy młotek jako to, czym jest, jako narzędzie. Wbijanie gwoździ samo odkrywa specyficzną "dogodność" młotka. Sposób bycia narzędzia w którym ujawnia się ono samo z siebie, nazywamy poręcznością. Tylko dlatego, że narzędzie ma to "bycie-w-sobie", a nie jedynie istnieje, jest ono w najszerszym sensie dogodne i do dyspozycji. Nawet najbardziej przenikliwe zaledwie-tylko-spoglądanie na tak a tak uposażony "wygląd" rzeczy nie potrafi odkryć niczego poręcznego. "Teoretycznemu" jedynie spojrzeniu na rzeczy brak rozumienia poręczności.
[...]
Botanika roślin to nie kwiaty na miedzy, ustalone przez geografię "miejsce wypływu" rzeczki to nie źródło w dolinie."
Oto dlaczego polecam Conrada obok Lema, Lem bowiem prezentuje raczej widzenie typowe dla spojrzenia "teoretycznego", a takowe spojrzenie jest "powierzchowne", ma inny charakter poznania, nie wyczerpuje przestrzeni poznawczej. To jak w tym słynnym eksperymencie myślowym:
Wybitna pani neurolog poznała w pełni, na poziomie neuronalnym, funkcjonowanie świadomości kolorów w ludzkim mózgu. Potrafi tak pobudzić kolejne neurony, ażeby badana osoba odczuła wrażenie dowolnego koloru; wie w 100% jakie każdemu wrażeniu odpowiadają procesy w mózgu, jak przebiega sygnał. Pech chciał, że pani neurolog jest od urodzenia niewidoma. Nasuwa się zatem pytanie, czy - mając opisany do najdrobniejszych szczegółów proces wrażenia koloru czerwonego - wie ona tak naprawdę czym jest wrażenie czerwieni, czym jest kolor czerwony dla świadomości?
To jednak spore nadużycie na podstawie interpretacji i oceny jednego filmu wyciągać wnioski co do spotykanych przeze mnie osób i ich konstrukcji psychicznej. Jeśli już o psychologii chcesz gawędzić, to warto zdawać sobie sprawę, że sugerowanie takiej zależności jest tyleż absurdalne, co nieweryfikowalne. Zupełnie jak te słynne "złe relacje z matką". :) Notabene co to znaczy 'osąd pełny'? I kiedy będzie wystarczająco pełny? I co to znaczy "osobowość wyrastająca poza utarte schematy"? Czy schizofrenik się "załapie"? A psychopata? A niedoszły samobójca? A czy nie jest tak, że absolutnie każdy z nas jest niepodrabialną indywidualnością, wyrastającą zawsze poza jakieś schematy? I jak te schematy zdefiniujesz, żeby odciąć tę przeciętną? Rzucasz hasłami, które nie tylko z psychologią, ale nawet ze zdrowym rozsądkiem wiele wspólnego nie mają. Ładnie brzmią, to prawda. :)
"Lema czytałem i czytuję, ale nie można pozostawać w jednym kręgu czytelniczym, bo kończy to się tym właśnie - skostnieniem widzenia. Nie wydaje mi się przypadkowym, że czytasz Lema i zarazem bardzo pojęciowo podchodzisz do tego filmu."
Znów sięgasz po domniemania na podstawie wątłych przesłanek. Skąd tak wielka wiara, że jakiekolwiek lektury ustawiają aż tak ostro perspektywę i percepcję? Byłaby to może prawda, gdyby nie wpływały na nas tysiące innych czynników (Znów można sięgnąć po analogię - jedynacy może i byliby bardziej egoistyczni niż osoby, posiadające rodzeństwo, gdyby był to jedyny czynnik, kształtujący osobowość "w zakresie" skłonności altruistycznych). Z czytywanymi autorami można się zgadzać lub nie, można się zgadzać czasami, można podziwiać, ale mogą też czasem irytować. Truizm. Twierdzisz, że należy wychodzić poza schematy, podczas gdy w tych schematach się obracasz, np. "jeśli czytasz Lema, to nie dziwi mnie, że w dany sposób odbierasz pewne dzieło". A przecież na odbiór dzieła wpływ mają niezliczone czynniki, w dodatku wchodzące ze sobą w interakcje. Jeśli mówisz o skostnieniu, warto zastanowić się nad skostnieniem własnych sądów na temat struktury osobowości.
"Są oryginałami, nie podpadają pod schematy w jakich mieści się 90% filmowych postaci."
Ależ ja uwielbiam filmy o oryginałach! Znów pudło z Twojej strony. Gdybyś poświęcił choć 5 minut na przejrzenie moich ulubionych dostrzegłbyś tam tę prawidłowość bez trudu. Jak również to, że ta "psychologia plastiku, telenowel i hollywoodu" to np. plastikowy "Powrót", telenowela "2001: Odyseja kosmiczna" i hollywoodzki "Manneken Pis".
"Psychologia to nie pojęcia - psychologia jako nauka usiłuje się jedynie zbliżać pojęciowo do niesłychanie skomplikowanych i żywych procesów (psychologi żywej)."
Otóż to. Mnie ponadto uczyli ostrożności w formułowaniu sądów na podstawie wątłej liczby (lub/i wątłej jakości) przesłanek. I regułę tę zdecydowanie polecam stosować w stosunku do żywych ludzi nawet gorliwiej niż do wyobrażeń scenarzysty.
"Poczucie wyższości jest tak naprawdę zazwyczaj poczuciem niższości. Bo to co określa się mianem poczucia wyższości jest tylko pewnym wyrazem osobowości, który jest tak naprawdę kompensacją tkwiącego głębiej niedowartościowania"
Przyklasnęłabym Ci, bo to w większości przypadków prawda. Z jednym "ale". Dotyczy tylko neutralnych wypowiedzi, które oponent może, zależnie od poziomu własnej samooceny, interpretować jako poczucie wyższości. Niemniej są takie zwroty, które dość wyraźnie zdradzają czyjąś pokusę moralizowania i pouczania, choćby stawianie interlokutora w gronie 99% 'szarej masy' a siebie w 1% opozycji. O poczuciu wyższości nie pisałam nic w odpowiedzi na Twój pierwszy komentarz.
Zgadzam się, że jest to spore nadużycie - wyciąganie takich wniosków na podstawie jednej recenzji, jakiegoś jednego filmu. Cóż - mam skłonność do takich nadużyć, może masz rację, że jest to kompensacja.
Zgadzam się też, że pełny osąd jest raczej ideałem do jakiego można dążyć, ale nigdy się go w pełni, a nawet w jakimś większym stopniu, nie osiąga. Nigdy też konkretna osoba nie wpasuje się w schematy naukowe, czy w ogóle pojęciowe.
Dlaczego uważasz za pretensjonalne pisanie przez jednego z bohaterów książki o danym, traumatycznym wydarzeniu? Mordercy opisują własne zbrodnie, pisarzami są b.często osoby w pewien sposób zaburzone, pisanie uznaje się za autoterapię (sami piszący tak twierdzą), pewne symboliczne pogodzenie się z rzeczywistością i samym sobą, próbę zrozumienia siebie i nadania światu sensu na nowo.
W dodatku mamy tutaj poczucie winy, a ono bardzo mocno dąży do potrzeby wyrazu. Możemy nawet interpretować to tak, że książka ta miałaby być odpowiedzią na dysonans poznawczy, znosić go, być jakimś usprawiedliwieniem samych bohaterów i wydarzeń jakie miały miejsce. Być może Bobby po prostu trzyma się tej myśli o pisaniu przez Lawsona książki jako czegoś co nadaje jego życiu sens, jakąś celowość w bezładzie, zagubieniu, apatii i abnegacji.
A Lawson? Dlaczego pisze? Bo ma poczucie długu wobec Bobbego. Zarówno dlatego, ze Bobby pokładał w nim nadzieję jako obiecującym pisarzu, jak w związku z tą sytuacją, która gdyby nie on (Lawson) zapewne nigdy nie miała by miejsca. Być może owo poczucie winy jest nieco neurotyczne, wyrasta ponad odczuwanie przeciętnego człowieka (moje np.), ale czy jest pretensjonalne? Studiowałaś psychologię - wiesz więc doskonale, że poczucie winy potrafi być stokroć bardziej absurdalne i głębokie, niż to przedstawione w tym filmie.
Sam odczuwałem niegdyś tak gwałtowny wyrzut sumienia, że się eksterioryzował - przeszedł w stan lękowy w którym pewne elementy zewnętrznej rzeczywistości nabierały metafizycznego znaczenia, miały jakby jakąś naddaną rzeczywistość, która mnie skrażyła, symbolizowała moją winę. Ot taka pierwotna neuroza o jakiej pisze wielu religioznawców, badaczy mitów, psychologów. To nie jest pretensjonalne, to jest naturalne, choć nie każdemu jest dane czegoś takie doświadczyć. A psychologia nazwie to paroma pojęciami i człowiek, który nawet zgłębi te pojęcia w rzeczywistości nie wie do końca o czym mówi dopóki czegoś takiego nie przeżyje.
Pisałem o Conradzie, bo jego dziełem - nawet lekturą szkolną - jest Lord Jim. A co ów Jim robi? Przez całe życie przeżywa skrajnie głęboki wyrzut sumienia powodowany prostą sytuacją - uciekł ze statku pełnego pasażerów kiedy myślał, że statek ten zatonie (nie zatonął). Dla większości ludzi sam fakt, że statek nie zatonął byłby wystarczający do zniesienia dysonansu poznawczego, ale dla Jima nie był. I nie jest to pretensjonalne - takie osobowości i odczucia istnieją.
Można mówić - neurotyk, schizofrenik, paranoik, ale czy tak naprawdę wiemy o czym mówimy? Nie - natomiast literatura głęboka psychologicznie pozwala nam to przybliżyć, bo niejako to przeżyć, a nie ujmować w kategorie. I jako czytelnik Conrada i osoba, która sama przeżyła w życiu rozmaite dziwne stany stwierdzam, że się z Tobą w ocenie psychologii postaci w tym filmie nie zgadzam.
"wiesz więc doskonale, że poczucie winy potrafi być stokroć bardziej absurdalne i głębokie, niż to przedstawione w tym filmie."
I to jest może klucz do zrozumienia różnicy pomiędzy Twoim i moim odbiorem filmu. Bo ja nie neguję istnienia ludzi pokroju bohaterów ani nie kwestionuję możliwości zajścia danych sytuacji i dokonania pewnych wyborów. Nie odpowiada mi natomiast zupełnie sposób, w jaki twórcy problemy te przedstawili. Brak mi ich dostatecznego narracyjnego uwiarygodnienia. Jestem jakby pośrodku dwóch grup osób, które filmem są zachwycone. Z jednej strony to ci, którzy wprawdzie poszukują w kinie czegoś więcej niż wybuchy i krew, ale nie mają dostatecznej wiedzy, by dostrzegać pewne niedociągnięcia w konstrukcji psychicznej bohaterów i przyjmują pewne rozwiązania twórców na wiarę. Z drugiej strony są ci, którzy dostrzegą w filmie paralele do własnych przeżyć (być może dostrzegą nawet coś, co niekoniecznie twórcy tam umieścili, ale takie jest już prawo percepcji dzieła przez filtr osobistych doświadczeń). Ja napisałam "na gorąco" o tym, co w filmie trąciło mi fałszem, ale - co może niedostatecznie jasno zaznaczyłam - nie tyle podawałam w wątpliwość samą wiarygodność historii, ile zastosowane rozwiązania.
Powyższe celem raczej podsumowania niż jako zalążek do dalszej polemiki. :) Cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie parę spraw i że ta wymiana zdań była jednak dialogiem, a nie konfrontacją. :)
PS.
"Przyklasnęłabym Ci, bo to w większości przypadków prawda. Z jednym "ale". Dotyczy tylko neutralnych wypowiedzi, które oponent może, zależnie od poziomu własnej samooceny, interpretować jako poczucie wyższości. Niemniej są takie zwroty, które dość wyraźnie zdradzają czyjąś pokusę moralizowania i pouczania, choćby stawianie interlokutora w gronie 99% 'szarej masy' a siebie w 1% opozycji. O poczuciu wyższości nie pisałam nic w odpowiedzi na Twój pierwszy komentarz."
Oczywiście zgadzam się, że jeśli człowiek bierze neutralne zwroty za wywyższanie się adwersarza to jest to prawdopodobnie objaw poczucia niższości. Zgadzam się też, że zwroty jakie padły tutaj z mojej strony rzeczywiście, a nie tylko w urojeniu, można wziąć za obraźliwe i będące wyrazem poczucia wyższości. Ale ja nie przypisywałem tego, że to zauważyłaś (że moje zwroty są wywyższaniem się) Twojemu poczuciu niższości. Ja tylko stwierdziłem, że pewne wyrażanie osobowości (w rodzaju takich wywyższających samego siebie wypowiedzi), jakie nazywamy poczuciem wyższości, jest najczęściej tak naprawdę kompensowanym niedowartościowaniem.
PS. Poczucie wyższości jest tak naprawdę zazwyczaj poczuciem niższości. Bo to co określa się mianem poczucia wyższości jest tylko pewnym wyrazem osobowości, który jest tak naprawdę kompensacją tkwiącego głębiej niedowartościowania :)
Film fatalny dla analityków, którzy poszukują ciągle nowej pożywki mentalnej, materiału do oceny wg standardowych i uniwersalnych na najwyższym poziomie abstrakcji kategorii. Za wolna akcja, nieracjonalny, przemalowany.
Fantastyczny natomiast dla (przynajmniej chwilowo) wyciszonych i wsłuchujących się w emocje, zmęczonych sztampą i super-mega produkcjami ludzi, którzy nie poszukują w filmie objawienia, efekciarstwa, krwi...
Chyba.
Nie bardzo wiem jak definiujesz "wsłuchiwanie się w emocje" (mniej lub bardziej każdy się w nie wsłuchuje), ale superprodukcji od dawna nie oglądam, efekciarstwa nie znoszę, a "Sadystę" czy "Piłę" obejrzałabym chyba tylko za solidną dopłatą. :) Chodzi mi o to, że preferencje człowieka to nie matematyczne równanie, gdzie na podstawie jednych danych, można wyliczyć z absolutną prezycją następne. Nie jest tak, że kto nie ogląda "Troi", zachwyci się każdym nieco bardziej ambitnym tytułem.
Wolna akcja też wolnej akcji nierówna. :) Trudno o coś bardziej leniwego niż tempo "Odysei kosmicznej" Kubricka. Tymczasem mnie ten film ani przez chwilę nie znużył, wręcz przeciwnie -oglądałam w maksymalnym napięciu. To tylko w kwestii wyjaśnienia, że naprawdę trudno wyrokować o tym, dla kogo jest, a dla kogo nie jest dany film.
Mimo że zgadzam się z tym, co napisałaś, to film ten jednak mi się podobał. Chyba głównie za klimat.:) Poza tym czy wszystko zawsze musi być takie racjonalne? Czy ludzie wciąż muszą zachowywać się racjonalnie... Cała trójka była nieco pomigana i fajnie.:) Ale fakt, że ja tego filmu nie traktuję jak arcydzieło z przesłaniem, tylko jako przyjemny film obyczajowy.