„Ręka noga, mózg na ścianie. Ostra jazda, zabijanie” – słowa piosenki, które niezwykle celnie oddają charakter nowego filmu Roberta Rodriguez’a. Maczeta to swoiste kuriozum. Film, który powstał z fikcyjnego trailera dołączonego do wcześniejszego projektu reżysera: „Grindhouse” - realizowanego we współpracy z Quentinem Tarantino - jest ukłonem w stronę fanów, dzięki naciskowi których obraz miał szansę powstać. Opowieść o byłym agencie federalnym, który utraciwszy wszystko i wrobiony w niepopełnione przestępstwo, wstępuje na drogę zemsty…
Specyficzna forma jaką przyjmuje opowieści jest hołdem dla filmów exploitation - nurtu kina klasy B będącego w rozkwicie w latach 60 – 70 tych XX wieku. Obrazy z tego gatunku cechował: niewielki budżet, banalny (często głupi) scenariusz, śmieszne dialogi, groteskowe zachowania bohaterów, przerysowana przemoc a wszystko to okraszone sporą dawką erotyki. Filmy te miały zapewnić pierwotną rozrywkę odwołując się do najniższych z instynktów człowieka. Oglądając Maczetę znajdziemy wszystkie elementy specyficzne dla nurtu exploitation z tym, że maksymalnie przejaskrawione, a w kwestii wykonania doprowadzone prawie do perfekcji. Dialogi nadal kłują w uszy lecz w tym przypadku zamiast wzbudzać zażenowanie szczerze bawią (zgodnie z intencją reżysera), przemoc jest ekstremalna jednak tak przerysowana, że mało kto będzie skłonny ją traktować zupełnie poważnie. Prawdziwa gratka jednak rozpoczyna się na etapie obsady. Cieszy szczególnie fakt „odkurzania” starych gwiazd kina. Kogo tam nie ma? Robert De Niro jako owładnięty rządzą władzy polityk, Jeff Fehey jako jego poplecznik mający nieskromne myśli na temat własnej córki, Lindsay Lohan jako córka nimfomanka przywdziewająca habit zakonnicy, Cheech Marin jako ksiądz, brat głównego bohatera, posiadający kartoteki na swoich parafian a w konfesjonale podsłuch. Do tego dochodzi Don Johnson nabijający się z własnego wizerunku stróża prawa (Policjanci z Miami oraz Nash Bridges) grający bezwzględnego „obrońcę” granic, Steven Seagal w swojej nielicznej (jeżeli nie jedynej) roli czarnego charakteru (polecam scenę jego śmierci), Jessica Alba jako… seksowny dodatek do głównego bohatera oraz on Machete czyli Danny Trejo, który już swoim wyglądem wzbudza postrach niczym przydomek który posiada. Wszystkie te postacie konstytuują i podtrzymują, ustaloną stylistykę filmu tworząc obraz świata zamieszkałego przez samych odmieńców i ludzi odbiegających zachowaniem od ogólnie przyjętej normy społecznej.
W tym obrazie, jak również we wcześniejszych dokonaniach reżysera (Desperado, Od zmierzchu do światu, Sin City) da się zaobserwować a przede wszystkim wyczuć szacunek oraz sentyment do kina minionych lat. Każdy kadr filmu zdaje się być dla niego doskonałą zabawą a to udziela się widzom.
Jako, że nurt filmów explonation w Polsce był praktycznie nieznany może on co poniektórych widzów wprawić w lekką konsternacje. Aby dobrze się bawić należy uzmysłowić sobie, że te wszystkie głupie zachowania bohaterów, ten kicz i przerysowane elementy są skutkiem przemyślanych decyzji reżysera. Najlepiej na czas seansu całkowicie wyłączyć swój umysł zakazując mu analiz i poddać się prądowi prowadzącemu opowieść. Albo złapiemy przysłowiowego „bakcyla” i będziemy czerpać z opowieści „chorą” przyjemność, lub po pięciu pierwszych minutach skreślimy go jako obraz ze wszech miar głupi przez co nie warty straconego czasu. Tak czy inaczej należy przekonać się osobiście gdyż w najbliższej przyszłości zapowiadają się dwie kontynuacje (lub to koleiny żart reżysera): „Maczeta zabija” oraz „Maczeta zabija ponownie”… Po prostu strach się bać.