„I jaki był film?” – to proste pytanie, zadawane przez osoby, które nie widziały jeszcze jakiegoś obrazu i zastanawiają się czy warto go
oglądać. Gdybym miał na nie zwięźle odpowiedzieć po obejrzeniu "Matki Teresy od kotów" powiedziałbym po prostu: „polski”. Bo w tym
jednym, prostym przymiotniku zawiera się wszystko, co można powiedzieć o nowym filmie Pawła Sali. Opisuje on wszystkie jego silne
jak i słabe strony, z czego tych drugich jest w moim odczuciu niestety trochę więcej. Jakie jest obecnie polskie kino? Na pewno lepsze
niż jeszcze kilka lat temu. Rzadko kiedy zdarzają się w nowych produkcjach kiedyś typowe dla niego błędy i niedoróbki techniczne, jak
zdecydowanie zbyt ciche dialogi, które ginęły w tłumie innych dźwięków, za ciemne zdjęcia, czy jakby od niechcenia zagrane sceny, tak
jakby nie starczyło już taśmy na dokrętki. Dzięki temu mniej już w rodzimych produkcjach denerwuje rzeczy oczywistych, które po prostu
powinny być zrealizowane poprawnie, powinny być pewnym standardem, o którym się nawet nie wspomina. Problemem jest jednak
nadal egzekucja historii opowiadanych przez twórców. Bo o ile coraz częściej mają oni coś ciekawego do powiedzenia, to już nie za
bardzo wiedzą jak do tematu podejść, jak pokazać go w taki sposób, by był zrozumiały, interesujący i poruszający dla widza. Bo dobry
pomysł i poprawna realizacja to jednak nadal zdecydowanie za mało by tworzyć udane filmy, które chce się oglądać, które wręcz same
się oglądają.
I tak jest niestety z "Matką Teresą od kotów". Film ten nie denerwuje nas przez niepoprawną realizację - udane są tu i zdjęcia i muzyka,
które starają się budować posępny, ciężki i przygnębiający klimat. Broni się on przede wszystkim dzięki świetnym aktorom, którzy
rewelacyjnie poradzili sobie ze swoimi rolami. Zdecydowanie wybijają się Ewa Skibińska jako tytułowa sterroryzowana Matka Teresa,
troszcząca się bardziej o swoje koty niż synów i Mateusz Kościukiewicz czyli najstarszy z rodzeństwa Artur, przez którego tak naprawdę
dojdzie do tragedii. To zdecydowanie jeden z najbardziej uzdolnionych aktorów młodego pokolenia, a jego grę w filmie Sali docenią w
szczególności Ci, którzy widzieli go w jego kinowym debiucie czyli "Wszystko co kocham", w którym zagrał diametralnie odmienną postać
i z obiema poradził sobie fantastycznie. W obrazie Sali jest w nim coś strasznie niepokojącego, widać wyraźnie jak miota się w sobie,
jak nie potrafi poradzić sobie sam ze sobą, jak gdzieś głęboko w nim czai się niesamowicie czyste i przebiegłe zło, które z każdym
kolejnym dniem coraz bardziej się wychyla, ale które nie jest oczywiste czy jednoznaczne. Artur to fantastycznie zagrana,
nieprzeszarżowana i niejednoznaczna postać, w której bardzo łatwo można było się zagubić lub ją strywializować, ale Kościukiewiczowi
udało się idealnie ją przedstawić. Za to naprawdę spore brawa.
Dobrym pomysłem na przedstawienie tej historii było ukazywanie jej od końca, od zatrzymania braci przez policję, po tym jak
zamordowali swoją własną matkę i cofanie się w czasie, co kilka, kilkanaście tygodni, aż o ponad rok. Dzięki temu zabiegowi nie
skupiamy się na samym czynie chłopaków, bo skoro wiemy o morderstwie już od pierwszych chwil seansu, w ogóle na nie nie czekamy
i przez to możemy skoncentrować się na życiu bohaterów przed tragedią, by zrozumieć ich postępowanie, by poznać przyczyny tego co
się stało. I tu pojawia się problem, bo sceny ukazujące urywki z życia braci jak i ich rodziców, na przestrzeni trzynastu miesięcy przed
tragedią, za wiele nam o nich tak naprawdę nie mówią. Za mało w filmie Sali jest punktów zaczepienia, dzięki którym moglibyśmy
przejąć się jakoś losem bohaterów, starać się zagłębić w ich emocje, psychikę i jakoś z nimi przeżywać te ostatnie miesiące z ich
względnie normalnego życia. W większości, a w szczególności pod koniec filmu to tylko luźne sceny, które za wiele nie wnoszą, które na
domiar złego irytują okropnymi, pourywanymi, nienaturalnymi dialogami, z których mało co wynika. To półsłówka rzucane na wiatr, przy
których czuć iż nie płyną bezpośrednio z ust bohaterów, tylko są odczytywane z kartek zapisanych przez scenarzystę, głowiącego się jakie
niebanalne zdania mogliby w danej chwili wypowiedzieć. Czy ktoś tak w normalnym życiu naprawdę rozmawia? O ile takie odzywki w
ogóle można nazwać jakąkolwiek rozmową. Ciężko mi w to uwierzyć.
Film Sali nie sprawdza się również w scenach, które mają bez słów mówić nam o bohaterach i prowadzić tę historię konsekwentnie do
przodu, a ściślej mówiąc cofając ją coraz bardziej w przeszłość. Nie wiem czemu tak jest, ale w (oczywiście tych dobrych) europejskich
filmach nawet jeśli z pozoru nic się nie dzieje, nawet jeśli reżyserzy pokazują nam z pozoru nieistotne sceny przedstawiające bohaterów
lub środowisko w jakim żyją, to i tak niosą one ze sobą jakieś emocje, w mniejszym lub większym stopniu ale jednak hipnotyzują,
zastanawiają, intrygują. W obrazie Sali to tylko niepotrzebne dłużyzny, z których za wiele nie wynika, które zamiast zwracać uwagę na
jakieś z pozoru nieistotne szczegóły, bez słów opowiadać swą historię, są tylko by być, by wydłużyć seans, sprawiać wrażenie, że więcej
jest tu do zrozumienia, niż jest naprawdę. Dlatego z sali kinowej wyszedłem nienasycony. W czasie seansu nic nie poczułem, nic mną
tak naprawdę nie wstrząsnęło, nic mną nie poruszyło i po napisach końcowych pozostała ze mną tylko cicha pustka, która szybko
rozwiała się przez życie codzienne. Trochę więc żałuję, że przed wybraniem się do kina nie przeczytałem opinii recenzenta Gazety
Wyborczej Pawła T. Felisa, którego gust filmowy diametralnie różni się od mojego, a który "Matce Teresie od kotów" przyznał aż pięć
gwiazdek. Pewnie wtedy poczekałbym aż film ten pojawi się w telewizji…
6-/10
Zgadzam się z wieloma opiniami w Twojej wypowiedzi. Ja na film poszedłem bez żadnego przygotowania, nie wiedziałem o nim zupełnie nic. Z kina wyszedłem zbałamucony i oszołomiony, zupełnie nie wiedziałem o co w tym filmie chodzi, czułem się jak idiota.
Potem w kilku recenzjach przeczytałem, że reżyserowi nie chodziło o wyjaśnienie zbrodni, że właśnie o to chodzi, że zbrodnia została popełniona bez jakiegoś rzucającego się w oczy powodu.
I już sam nie wiem. Co jakiś czas wchodzę na stronę Matki Teresy od Kotów i zmieniam ocenę, raz 5, raz 6, już naprawdę nie wiem.
Muszę przyznać, że w kwestii słabych stron zupełnie się z Tobą nie zgadzam. Uważasz, że film daje zbyt mało punktów zaczepienia, przez co widz nie zagląda i nie chce zaglądać w psychikę bohaterów. Wspominasz też, że brak tu budujących nastrój, z pozoru nieistotnych szczegółów. Na jeden i drugi zarzut odpowiem: wręcz przeciwnie. Zarówno ilość, jak i jakość podanych faktów jest wystarczająca, by zbudować nastrój, zainteresować widza i aby film stał się później tematem długich rozmów i rozważań na temat psychiki bohaterów, którą uważam za naprawdę dokładnie skonstruowaną i wnikliwie przedstawioną. Niewielka ilość informacji wynika z faktu, iż reżyser chce uniknąć oczywistości, ale równocześnie powoduje, iż każdą ze scen traktujemy jako element układanki, która naprawdę daje się niemal perfekcyjnie złożyć, jeśli się nad tym zastanowić. Być może z filmu nie wynika jasno przyczyna morderstwa, jednak narastanie pewnego nastroju w rodzinie sprawia, że dostrzegamy, iż są czyny i słowa, których znaczenie okazuje się większe niż pierwotnie sądziliśmy (czy raczej sądzili bohaterowie). Subtelność i nieoczywistość tego filmu uważam za jego główne zalety. Co do naturalności rozmów, myślę, że już od "najstarszej", czyli ostatniej sceny tego filmu widać napięcie pomiędzy postaciami i ich stopniowe zamykanie się na siebie nawzajem - toteż uważam, że jeśli dialogi nie brzmią jak zwykła, codzienna rozmowa, to jest to całkowicie zamierzone. Mimo tego brzmią jednak na tyle naturalnie na ile się da naturalnie rozmawiać w takich warunkach.