Panów Wachowskich chyba mocno bolały główki, kiedy próbowali wymyślić jakąś sensowną kontynuację swojego kasowego filmu. Bolały ich do tego stopnia, że ich wysiłki spełzły na niczym i tak z bzdurnej historyjki o złych robotach, produkujących z ludzkich ciał bateryjki i Buddzie-Mesjaszu-Neo, który z pewnością uratuje świat, bo ma przecież megaprzystojną twarz Keanu Reevsa, wyniknęła jeszcze bardziej bzurna historyjka beż żadnej klarownej treści, za to z mnóstwem przyprawiających o znużenie i ból głowy efektów specjalnych. Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że zmęczą mnie efekty specjalne, jednak M-R przekonał mnie, że nawet i to nie jest niemożliwe. W filmie znajdują się dwa w miarę sensowne dialogi, dosłownie-rozmowa z konsulem (czy jak mu tam) w Zionie i rozmowa z Architektem. Na resztę spuśćmy kurtynę milczenia, bo na przykład scena z M. Belucci jest doprawdy żenująca, miałam wrażenie, że maczał w tym palce jakiś przedszkolak. I to tyle. Summa summarum uważam, że celem Wachowskich było, oprócz zarobienia megatrylionów dolarów, było wywołanie u widza takiego samego bólu głowy, jakiego oni sami doświadczali w czasie tworzenia tego potworka i jeżeli o mnie chodzi-w zupełności im się to udało.