W końcu dorwałem ten film i go obejrzałem. I nie mogę zaprzeczyć, że jest to mocne, dobre kino, które mogłob być czymś naprawdę wielkim. I byłoby takie, gdyby nie wydumane i nieprawdpodobne zbiegi okoliczności w tak wielkim mieście jak L.A. W ogóle konstrukcja, która miała być takim asem w talii Haggisa, nie jest w gruncie rzeczy niczym odkrywczym. Bo ile to już nakręcono filmów o podobnej strukturze narracyjnej? Wystarczy znać "Traffic" czy "Amores perros", które miały równie mozaikowy styl opowiadania, a jednak nie ocierały się o brak realizmu.
Ten jeden zarzut jest najpoważniejszy, choć znalazłoby się jeszcze kilka. Najbardziej uderzyło mnie to, że wszyscy bohaterowie reprezentują ten sam typ ignoranta, który żyje jakby w odosobnieniu, a ludzie odmiennej rasy jawią mu się jako przybysze z innej planety. A przecież Ameryka to kraj emigrantów, gdzie kultury wszelakiej rozmaitości stykają się ze sobą na codzień i dziwię się, że takie podejście jeszcze jest tam obecne.
Te dwa argumenty uważam za takie, które nie pozwalają "Crash" stać się prawdziwym arcydziełem. Jest to na szczęście jednak kawałek życiowego kina, co prawda sztucznie opowiedziane (wspomniane zabiegi narracyjne), ale w kilku momentach działającym na emocje. Najlepsze są chyba w tym wszystkim mocne, życiowe dialogi, zdradzające negatywne emocje większości postaci. Od strony technicznej przydałoby się filmowi też lepsze zdjęcia, które są tu dość mało innowacyjne, a przecież ważna tematyka nie zwalnia operatora z dobrej jego roboty.
7/10.