Nie jest jakiś specjalny, połączyli kilka historyjek z życia ludzi. Film przypomina połączenie kilku odcinków jakby telenoweli o murzynach i białych. Czasem nudzi, ale raz można go obejrzeć. 6/10
Dokładnie. Film ten jest jakiś taki naiwny, te zbiegi okoliczności - jakby w 15 milionowym Los Angeles pracowało 2 policjantów:) Nie rozumiem jeszcze nominacji dla Matta Dillona, przecież z aktorów tylko Don Cheadle pokazał klasę.
S P O I L E R Y!!!
Z tymi zbiegami okoliczności to trochę czepianie się...
Czy dla samego filmu to takie istotne czy to się dzieje w Los Angeles, czy jakimś małym miasteczku? Gdyby zmienić ten drobny fakt (drobny nie zmieniałby praktycznie w ogóle sensu filmu), to już by te ciągłe przypadkowe spotkania tych samych bohaterów nie były takie dziwne, naiwne i nierealne...
Poza tym, nie wiem dokładnie jak to wyglądało, ale może np. wszystko działo się gdzieś w obrębie jednej dzielnicy? I wtedy nie byłoby już takie dziwne, że akurat bohaterowie (to małżeństwo) dwa razy w przeciągu doby mają kontakt z policjantami i akurat z tymi samymi...
Wreszcie ostatnia kwestia, może nawet najważniejsza... Reżyser chciał w filmie pokazać pewnych kwestie, zachowania, postawy. Dokonanie pewnych "skrótów" - skoncentrowanie się na kilku(nastu) bohaterach i kilkudziesięciu godzinach - pozwoliło bardziej je podkreślić.
No bo weźmy sytuację z policjantem ratującym kobietę z samochodu. Można było zrobić w ten sposób, że ten sam policjant, który najpierw obmacał niewinną kobietę, dzień później z narażeniem życia ratuje inną (też czarną) kobietę...
Można było zrobić, że obmacana przez policjanta kobieta, po załóżmy kilku latach (i w międzyczasie wielu spotkaniach z innymi policjantami) ulega wypadkowi, z którego ratuję ją ten sam policjant, który kilka lat wcześniej podczas kontorli ją obmacywał...
W zasadzie wydźwięk tych scen byłby wtedy podobny, ale niepotrzebnie trzeba by wprowadzać kolejnych bohaterów, rozszerzać horyzont czasowy, itp. To samo zresztą w przypadku innych wątków. A tak wszystko zostało zawarte jakby w pigułce i przestawione w pewien umowny sposób. Takie było IMO założenie filmu i czepianie się tego jest równie bez sensu, jak czepianie się że we "Władcy Pierścieni" występują elfy czy hobbity, które przecież nie istnieją na prawdę...
Jeśli widz na wstępie zaakceptuje umownośc tego filmu, to byc może mu się spodoba. Ale ja wolę filmy, których akcja jest bardziej prawdopodobna. Z początku te zbiegi okoliczności budziły lekki uśmiech, ale po dwóch godzinach nużyły i wręcz drażniły swą naiwnością. Dlatego też przesłanie "Miasta gniewu" również wydało mi się naiwne, naciągane.