Mimo, iz dostep do filmu mialem znacznie wczesniej, dopiero teraz
przelamalem sie, by go zobaczyc. Z kilku wzgledow bylem uprzedzony do
"najlepszego filmu 2005 roku" i niestety, jak sie okazalo- calkiem
slusznie. Oprocz ciekawego montazu, zrecznego polaczenia watkow oraz kilku
"momentow", film nie ma zbyt wiele do zaoferowania dla przecietnego,
srednio obeznanego w kinie widza. Osobiscie po ok. 5-10 minutach filmu
poczulem sie jak idiota, albo przynajmniej tak, jakby za kompletnego
debila mieli mnie producenci. W tym krotkim czasie Haggis blisko 5 razy
upewnia sie, czy aby na pewno wiem, ze jego film porusza problem rasizmu i
zwiazanych z nim uprzedzen. Sceny sa zbyt toporne by moc zaabsorbowac
widza, lub przynajmniej pozwolic mu na zintegrowanie sie z bohaterami,
ktorzy w ostatecznosci pozostaja ta sama, bezksztaltna masa charakterow,
jaka byli na poczatku swej 2-3 epizodowej drogi. Jednowymiarowosc
bohaterow razi tym bardziej, ze wiekszosc z nich zostaje ukazanych w
sposob tak pretensjonalny i naiwny, ze widz mniej wiecej od polowy filmu
godzi sie z faktem, ze wiekszosc z przedstawionych watkow jest tylko
pretekstem do pozniejszego "pseudo-zaskoczenia", ktore poza żerowaniem na
emocjach odbiorców pozbawione jest drugiego dna. Najlepszym przykladem
jest rozmowa ojca z corka z poczatku filmu, ktora nie tylko swymi
rozmiarami odstaje i nie komponuje sie z caloscia, ale wprowadzona jest
tylko po to, by pod koniec przypomniec o sobie w "nieoczekiwanym" (i
cholernie naciąganym) zwrocie akcji. Nawet jesli juz Haggis korzysta z
jakiejś bardziej wykoszukanej i zakamuflowanej metafory (naprawianie
zamkow do drzwi), obowiazkowo musi ja powtorzyc dwukrotnie, tak na wszelki
wypadek, gdyby glupi widz nie zrozumial (brakuje tylko pelnej dramaturgii
wypowiedzi Sandry-staramsiejakmoge-Bulloc k w stylu "Wciaz naprawiam zamki
do drzwi, zupełnie tak, jakbym zamykala wrota do swej duszy!")
W efekcie dostajemy film w calosci "przyrzadzony": bardziej strawna i
przystepna (i gorsza) mieszanke Amores Perros i 21 Gramów w sosie z
uprzedzen rasowych- znacznie bardziej "bezpieczna", niz chociazby oscarowy konkurent- Brokeback Mountain,
ktory pokazuje, że Ameryka nie jest jednak tak tolerancyjna, jakby tego
chciala. "Miasto Gniewu" lechcze bowiem amerykanska proznosc nawiazujac do
problemu, ktory w Ameryce jest marginalny (a już na pewno w zestawianiu z
tym, co przedstawia Haggis), zrecznie podnosi samoocene przecietnego
zjadacza amerykanskiego chleba, ktory z duma moze powiedziec "to nie o
mnie! nie mam nic do czarnych", Ang Lee z kolei trafia w czuly punkt, bo
na dobra sprawe nikt (a juz na pewno nie Ameryka) nie lubi byc wytykany
palcem i karcony za wlasna ciasnote umyslowa. Nie porownuje nawet wartosci
artystycznej "Miasta Gniewu" z oskarowymi "Capote" czy
tez wspomnianym "Brokeback Mountain", bo to nie ta liga.
Święta racja,
przy okazji, dotąd plułem się, że Oscara nie dostało "Brokeback Mountain", ale po "Capote" razy dwa już nie jestem taki przekonany.
Wow! Naprawdę pięknie napisane (szkoda, że ja tak nie potrafię). Brawa.
Ten film to syf i więcej do twojego komentarza dodawać nie trzeba.
Pozdrawiam.
Pozwólcie, że podpiszę się pod tym obiema rękami. Po obejrzeniu "Crasha" zacząłem się zastanawiać czy jestem jedną osobą której ten film się nie podobał. Teraz na szczęscie już wiem, ze nie:)
być może ten film trącał miejscami o banał. z pewnością aktorstwo sandry bullock nie jest najwyższych lotów.lecz mimo wszystko film podobał mi się. ale być może jestem kompletnym debilem, tak jak chciał producent.
Ani ladne slowa, ani ich ilosc nie zastapia argumentow, ktorych moim zdaniem w tej 'recenzji brakuje'. Gdyby nie ogladal Crasha, to by mnie one nie przekonaly. A film warto obejrzec chocby dla kilku scen - np. tej kiedy 'ślusarz' rozmawia z corka (ktora sie schowala pod lozkiem), czy scenie z perskim wlascicielem sklepu i pistoletem. Warto nawet i dla ratowanej z plonacego samochodu kobiety i historii z figurka św. Krzysztofa. One sa bardzo wymowne i na pewno jest w nich 'coś'.
no więc właśnie....o tym myślałem. jednak nie chciało mi się o tym pisać. a autor nie podjął polemiki. ogólnie rzecz biorąc powyższa recenzja nie jest recenzją a zlepkiem frazesów. dodałbym bardzo subiektywnych frazesów.
Ale tych kilka scen, o których było wspomniane wcześniej, było tylko tanim chwytem. Typowym w "amerykańskich" filmach. Naiwnym i banalnym. Chociażby dlatego, że już po scenie rozmowy ojca z córką było wiadomo, że pod koniec filmu zostanie pokaane ujęcie, w którym będzie można powrócić do wątku "magicznej peleryny chroniącej przed kulami". A już scena z ratowaniem kobiety z płonącego samochodu jest banalna, kiczowata i przesycona amrykanizmem do szpiku kości.
Fei:
Nie będę się przyczepiał do twojej skrajnie subiektywnej oceny filmu, bo przecież z dawna znaną prawdą jest ta mówiąca, że każdy lubi to co lubi :).
Mimo to uderzyła mnie w Twojej wypowiedzi jedna rzecz. Ubolewasz nad tym, iż wszystko w tym filmie jest wyłożone w sposób bezpośredni, niezakamuflowany, pozbawiony drugiego dna itp... samemu nie dostrzegając w nim nic poza problemem rasizmu. Moim zdaniem film ten ma do zaoferowania dużo, dużo więcej. Rasizm (czy raczej uprzedzenia i stereotypy) jest tu oczywiście motywem przewodnim, jednakże temat ten nie jest jedynym poruszanym w tym filmie.
Moim zdaniem mówi on również o:
a) samotności [wbrew pozorom niemalże wszyscy bohaterowie tego filmu są w ten czy inny sposób osamotnieni]
b) nieumiejętności nawiązywania "dobrych" (tak wiem jak banalne, pretensjonalne i wyświechtane zarazem jest to określenie) relacji nawet z najbliższymi [detektyw i matka, detektyw i brat, "molestowana" kobieta i jej mąż]
c) alienacji, problemach z adaptacją do nowych warunków, niemożliwości odnalezienia swojego miejsca w świecie [pakistańska rodzina, brat detektywa, latynoski ślusarz]
d) tym jak jedno zdarzenie może nas zmienić [rzeczywiście nie powalająca zdolnościami aktorskimi Sandra, ponownie czarny bodajże reżyser i jego żona... ogólnie chyba wszyscy bohaterowie]... wiem, że nasza polska "elita intelektualna" uważa ten sposób przedstawienia tematu za banalny i prostacki niemniej jednak... :)
e) tym jak łatwo przylgnąć może do każdego człowieka etykietka rasisty [większość bohaterów]
f) że cokolwiek w zyciu zaplanujesz, postanowisz, jakiegobyś nie obrał sobie celu w życiu to i tak wszystko to w jednej sekundzie pęka jak bańka mydlana... "Motyl i czołg" po prostu... [pakistańczyk, młody policjant... a zresztą - ponownie większość bohaterów]
g) tym, że nie można człowieka oceniać po tym jak się zachowa w jednej, jeszcze nie do końca zrozumiałej przez obserwatora, sytuacji... Tutaj właśnie leży siła postaci policjanta-rasisty - nie jest postacią jednobarwną, ratuje ludziom życie ponieważ jest to jego zawód... może nawet powołanie, ale nie jest świętym... jest uprzedzony, mówi wiele rzeczy kiedy jest sfrustrowany, ba... potrafi czerpać perwersyjną przyjemność z nadużywania swojej władzy, po czym wraca do domu by opiekować się swoim zniedołężniałym ojcem. A scena kiedy nie wytrzymuje i zaczyna krzyczeć na tą grubszą czarną to dla mnie majstersztyk... Głównie dlatego, że wbrew pozorom wielu ludzi w USA ma podobne zdanie. A że brak baroku w jego wypowiedzi? Cóż... Może to Cię zdziwi ale wiekszość osób mówi w taki sposób :)
h) frustracji, zniechęceniu, gniewie który ogarnia nas z byle powodu. :)
A co do twoich zarzutów o "łopatologiczność" przekazu? Cóż. Jest to film dla każdego, niestety (bądź też na szczęście) w w przeciwieństwie do Europy w jueseju nawet dramaty kręci się dla szerszej grupy ludzi a nie dla wąskiego grona intelektualistów Goethego w jednym palcu posiadających i przerzucających się cytatami z Hegla. Pomyśl o tym.
Poza tym: Wydaje mi się, że chodzi też o odpowiednie podejście do tego filmu... Wiele naprawdę przyjemnych filmów można sobie zepsuć poprzez zasiadanie do nich z jakimś określinym nastawieniem. Ja na szczęście oglądałem ten film w przysłowiowe "ciemno" i pozytywnie mnie zaskoczył. Posiadał to co najbardziej lubię w kinie - ciekawe ale jednocześnie rzeczywiste/naturalne postacie, wielowątkowość, oraz bardzo dobre dialogi... Bo te były wyśmienite - ani pretensjonalne ani kipiące amerykańskim intelektualizmem jak np. te pana Allena (które nota bene lubię, jednak do tego typu filmu miały by się jak Saturn do Snickersa... soł soł)... Były naturalne :)
PS: "Film przystępny" nie zawsze oznacza "film kiepski".
Czarny,
dziękuję za odezwę i podjęcie dialogu. Zdaję sobie sprawę, że w wielu miejscach moja wypowiedź była zdeterminowana przez własne uprzedzenia (do amerykańskiej maniery filmowej) oraz szeroko rozumiany subiektywizm, spowodowany przez krzywdzący, dla wielu lepszych i bardziej wartościowych filmów, werdykt Akademii Filmowej.
Pozwolę odnieść się do Twojej wypowiedzi od końca- czy film przystępny zawsze oznacza film kiepski? Oczywiście- nie. Należy sobie zadać jednak pytanie, jaki rodzaj kinematografii Akademia ‘powinna’ promować. Od kilku dobrych lat bowiem odnoszę wrażenie, że ceremonii rozdania Oscarów bliżej do MTV Movie Awards, niż do festiwali filmowych odbywających się w Cannes czy Berlinie, które bezsprzecznie zdają się potwierdzać, że to kultura wysoka, ta do której dostęp dla wielu jest ograniczony (czy to poprzez masowość mediów, czy ograniczenia intelektualne oglądających), powinna być nagradzana i popularyzowana. Niepokojącym jest dla mnie fakt, że Akademia, która dotychczas starała się znaleźć złoty środek, wyróżniając filmy głębokie i przystępne dla przeciętnego odbiorcy, zdaje się być zainteresowana nie sztuką i jej pięknem, a nadążaniem za trendami i pozorowaniem własnej postępowości (czego najlepszym dowodem nagroda za najlepszy utwór muzyczny).
Błędem jest stawianie znaku równości między „przystępnością” a „łopatologicznością̶ 1; i „prostactwem”. Większość filmów nominowanych za rok 2005 poruszało kwestie ważne i socjologicznie zaangażowane. Prowadząc dialog w sprawach tak aktualnych i delikatnych jak wolność słowa, homofobia, czy rasizm, czytelność i klarowność przekazu są kryteriami podstawowymi, nie ma mowy o nieporozumieniu. O ile jednak Crash na tej przystępności, połączonej z amerykańską, pretensjonalną dramaturgią i efektownością poprzestał, tak pozostałe (nie wszystkie spośród nominowanych) filmy obroniły dla siebie tytuł sztuki wysokiej.
Zarzucasz mi, że nie dostrzegłem w filmie nic poza problemem rasizmu, następnie wymieniasz pozostałe, poruszane przez film kwestie, nie dostrzegając chyba, że w większości są one wynikowymi wspomnianego przeze mnie, tematu wiodącego. Samotność, alienacja, gniew, brak porozumienia/zrozumienia. Kwestia przypadku i tego, że starannie poukładane życie może w jednej sekundzie runąć jak domek z kart, została poruszona we wspomnianych przeze mnie 21 gramach i Amores Perros, z których to Haggis czerpie niemal na każdym kroku.
I jeszcze jedno, nie twierdzę, że Crash jest filmem złym- jest filmem gorszym od innych z którymi wygrał oscarowy bój, tyle.
Pozdrawiam
Fei
Zgadzam się z toba, może tym samym podpiszę sie pod listą tych "głupich widzów". Dla mnie ten film jest jednym z wybitnych i nawet gdyby było tak jak pisze założyciel postu, że jest on podany w prostej dla widza formie, to mi to nie przeszkadza. Wydaje mi sie że kino ostanio stroni od takiej formy, dobry jest film ktory trzeba czytać między wersami, im mniej osob go zrozumie tym lepiej, a może widz czeka na film, który nie będzie dla niego ciężką myślową przeprawą, ale jednoczęsnie zwróci jego uwagę na kilka istotnych kwestii, wzruszy. Dokładnie potwierdzam "film przystępny" nie zawsze oznacza "film kiepski"
W 100% zgadzam się z autorem tematu. Ja stawiam zdecydowanie na Brokeback Mountain.
wiem ze Was to nic kompletnie nie obchodzi jakie ja mam zdanie ;p
ale przywolam tylko slowa Stevena Spielberga, ze na niektore filmy, trzeba patrzec sercem. Niektorzy serca nie maja.
Zaloze sie, ze wszyscy byscie pisali podobne komentarze na temat Koloru Purpury. Czy choc raz pseudo krytycy moga sie zamknac?
dokladnie jest tak jak napisala osoba komentujaca przedemna.......
wszyscy sie zachwycaja "Brokeback Mountain" jako o wspanialym filmie o milosci- ciekaw jestem bardzo czy pili byscie tak z zachwytu gdyby film opowiadal o milosci hetero a nei homoseksualnej.
Zeby nie bylo watpliwosci, niemam aposlutnie nic przeciw gejom....uwazam tylko, ze fakt iz film opowiada o problemach rzekomo uciemiezonych gejow, niejest powodem do gloryfikowania go.
Gdyby film był o miłości heteroseksualnej - nie miałby żadnego sensu. Bo nie chodziło w nim tylko o pokazanie ich miłości, ale też przeciwności z którą ich uczucie musi się zmierzyć. I to były właśnie takie przeciwności, które mogły przydarzyć się homoseksualistom, a nie hetero. I to było właśnie wspaniale pokazane. Co do Koloru Purpury - znajdziesz go w moich ulubionych. Uważam, że większym sercem trzeba wykazać się oglądając właśnie Brokeback Mountain niż Crash. A teksty o "pseudokrytykach" mogłeś sobie darować. To po prostu konstruktywna wymiana poglądów.
Pozdrawiam.
krytyk to osoba, ktora ukonczyla pewne studia w tym kierunku. sam jestem pseudokrytykiem. nie porownuje BM to crusha, ja tylko nie zgadzam sie z opinia zakladajacego temat ;) nie zebralo Wam sie na lzy, jak okazalo sie ze koles mial slepaki? (w chwili gdy dziewczynka sie odezwala) uczuc nie macie ludzie!! :)
Gdyby film opowiadał o miłości heteroseksualnej to spokojnie można by go puszczać w czwartek na TVNie w cyklu "prawdziwe historie". :)
"Bo nie chodziło w nim tylko o pokazanie ich miłości, ale też przeciwności z którą ich uczucie musi się zmierzyć. I to były właśnie takie przeciwności, które mogły przydarzyć się homoseksualistom, a nie hetero."
Wybacz mistrzu, ale to co piszesz to IMHO wierutne bzdury. Gdyby w niemal identycznym filmie pokazali miłość heteroseksulną, tyle że akcję umięscili na południu USA i bohaterką uczynili białą kobietę a bohatera uczynili czarnym, to ich problemy (ostracyzm społeczny, niechęć do przyznania się uczucia, chęć zatajnia opwego uczucia przed bliskimi) były by identyczne. Podobnież w sytuacji gdyby kobieta wywodziła się z typowych amerykańskich WASP'ów, a mężczyzna byłby robolem. Ale to tylko moja opinia :)
Jak dla mnie to właśnie BM jest o wiele bardziej pretensjonalny, prostacki, epatujący tanimi chwytami... Od wielu podobnych filmideł różni się tylko tym, że głównymi bohaterami są homoseksualiści... No może jeszcze ładnymi zdjęciami, ale coś mi się wydaje że Ang Lee tych gór z piasku nie sypał, a i strumieni komputerowo nie dorabiał... tak więc w tym przypadku hołd oddać należy Matce Naturze :D
Przyznam szczerze, że nie rozumiem ani nadmiernej fascynacji BM, ani totalnego krytycyzmu w stosunku do filmu "Crash". Jak pisałem w swoim pierwszym poście, "Crash" może i nie jest nadmiernie wydumany... jest prosty... ale, przynajmniej dla mnie, to właśnie są jego największe zalety.
Mimo rozbieżności opinii - pozdrawiam
To nie forum Brokeback Mountain, żeby prowadzić dyskusje na temat tego filmu, ale ciężko jest mi przemilczeć kilka kwestii.
Argument jakoby Brokeback Mountain nie był filmem ‘tak dobrym’ gdyby tylko obracał się wokół dramatu bohaterów heteroseksualnych jest śmieszny. Temat, jaki film porusza, delikatny, lub nie, w żaden sposób nie determinuje wartości artystycznej całości. Obecność geja na ekranie ma (w moim odczuciu) nikły wpływ na urokliwość zdjęć, ponadczasowość scenariusza, porywającą grę aktorską, czy geniusz reżyserski. Poza tymi (najwyraźniej mało znaczącymi) walorami, homoseksualny melodramat Anga Lee broni się tym, co dla Was jest jego największą wadą- jest socjologicznie aktualny, tafia w sedno problemu, przez który wiele jednostek na świecie (w Polsce również) cierpi i którym to filmowe utwierdzenie/ pokrzepienie w samotności jest potrzebne równie bardzo, co tym, którzy ową samotność (świadomie, bądź nie) zsyłają. Ang Lee opierając się na prozie zdobywczyni Pulitzera zręcznie i w pełni świadomie wpisuje się w konwencję klasycznego melodramatu, po to tylko, by nie pozostawiać widzowi złudzeń, że nakręcił film po prostu/ aż o miłości. Obecnie nikomu nie trzeba udowadniać, że miłość czarnego mężczyzny do białej kobiety w niczym nie ustępuję ‘białej odmianie’ samej siebie, natomiast o tym, że w kwestii homo wielu wciąż brak empatii i zrozumienia świadczy właśnie Brokeback Mountain, którego „prostackość i pretensjonalność” nie pomogła znacznej części widzów odkryć jego wartości uniwersalnych. Będąc z kolei przy dwóch, zacytowanych przeze mnie epitetach, pozwolę sobie zauważyć różnicę między ‘prostactwem’ a ‘prostotą’, i zwrócić uwagę na całkowitą bezpodstawność rzekomej ‘pretensjonalności’ ;. Brokeback Mountain to jeden z najbardziej bezpretensjonalnych filmów o miłości, jakie dane mi było zobaczyć (obok ‘Spragnionych Miłości’ Wong Kar-Waia), więc byłbym wdzięczny za poparcie swojego argumentu jakimkolwiek przykładem.
Pozdrawiam
"Argument jakoby Brokeback Mountain nie był filmem ‘tak dobrym’ gdyby tylko obracał się wokół dramatu bohaterów heteroseksualnych jest śmieszny."
Moim nie takim znowu skromnym zdaniem sedno rozgłosu jaki zyskał ten film tkiw właśnie w tym, że opisuje on miłość ludzi o takiej a ni innej orientacji. Po prostu niedawno mieliśmy do czynienia z wielką fascynacją cierpienia "czarnej Afryki", teraz mamy gayfilmb-boom. Przed BM nakręcono sporo lepszych filmów podejmujących tematykę miłości homoseksualnej, które nie zdobyły uznania na jakie zasługują. Teraz z racji tego, że temat jest modny, laury spływają na średniawą produkcję kiepskiego reżysera. Ale to tylko moja opinia :).
"Poza tymi (najwyraźniej mało znaczącymi) walorami, homoseksualny melodramat Anga Lee broni się tym, co dla Was jest jego największą wadą"
Największą jego wadą jest to o czym napisałem wcześniej - ckliwość, pretensjonalność, schemat goniący schemat, przewidywalna fabuła.
"jest socjologicznie aktualny" & "przez który wiele jednostek na świecie (w Polsce również) cierpi"
To akurat żadna rekomendacja :) Socjologia porusza tematy, które już z dawien dawna aktualne być przestały. No ale to wynika ze specyfiki tej nauki. Tak też jest z tym filmem - tematu tego o aktualność (za wyjątkeim Polski, kilku innych państw, czarnego getta oraz tradycyjnych środowisk robotniczych w krajach bardziej konserwatywnych) bym nie posądzał. Co do rzekomego cierpienia... Cierpią to dzieci w Afryce, robotnicy w Chinach itp. Każdy wie, że społeczeństwo raczej dąży do wytworzenia i podtrzymania wspólnego światopoglądu, pewnej uniformizacji i tym podobnych bzdetów, tak więc nie dziwię się, że homoseksualiści nie mogą odnaleźć w nim swojego miejsca. Skoro, jak chcą obrońcy gejów i WHO, homoseksualizm nie jest chorobą, to jest to ich świadomy wybór i muszą się liczyć z tegoż wyboru konsekwencjami. Od razu uprzedzam ewentualną ripostę - nawet jeżeli preferencje seksualne nie są rzeczą którą się wybiera (wbrew logice samego wyrazu preferencje), to nie można tego powiedzieć o niektórych zachowaniach homoseksualistów (demonstracje, chęć okazywania swoich preferencji prawie tak silna jak u nimfomanek:)). Każda akcja powoduje reakcje. A w środowisku w którym toczy się akcja filmu na podobny ostracyzm i niechęć narażają się też inne typy ludzi. Południe USA jest dosyć specyficznym miejscem i żyje się tam nieciekawie kazdym non-konformistom, nie tylko gejom.
"obecnie nikomu nie trzeba udowadniać, że miłość czarnego mężczyzny do białej kobiety w niczym nie ustępuję ‘białej odmianie’ samej siebie"
Oj wierz mi... Trzeba i to bardzo. To zależy od środowiska. A żeby było a'propo tematu - to, że powstają takie filmy jak "Crash" świadczy o tym, że pewne przesądy rasowe nadal istnieją.
"natomiast o tym, że w kwestii homo wielu wciąż brak empatii i zrozumienia świadczy właśnie Brokeback Mountain"
Wydaje mi się, że nie jest to kwestia braku zrozumienia tylko irytacji. Gwarantuję Ci, że większość ludzi ma "w ciemnym miejscu" oreitnacje seksualną innych o ile ci się z tym nie manifestują i nie podkreślają na każdym kroku jak mają źle. W Polsce źle to mają ludzie z byłych PGRów na Warmii i Mazurach, a nie koleś którymu część ludzi nie chce podać ręki dlatego, że ma takie a nie inne preferencje. Nie mam nic do homoseksualistów (poza tym, ze uważam za obrzydliwy seks dwóch mężczyzn... no ale za obrzydliwe uważam również jedzenie kebabów... a jakoś "kebabowcy" nie demonstrują na ulicach), ale autentycznie nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy po raz setny słyszę jak to jakiś gej ma źle, bo jego mamusia nie może zaakceptować faktu, że jej synek ma chłopaka a nie dziewczynę. No ale szkoła Jacka Kochanowskiego działa :) Tym wszystim homoseksualistom którzy tak "cierpią" w Europie polecam wycieczkę do jakiegoś arabskiego kraju. Tam będą mieli powody by czuć się prześladowani.
"sobie zauważyć różnicę między ‘prostactwem’ a ‘prostotą’"
Dla mnie ten film jest prostacki. Nie wiem... może to kwestia tego że to film o dwóch kowbojach i innaczej tego opisać się nie dało. A prostacki jest między innymi dlatego, że na każdym kroku widzę usilne próby wzruszenia widza, doprowadznia go do płaczu itp. A ta ostatnia scena z koszulą Jacka... Szkoda gadać. No i gdzie ty tam widzisz "uniwersalność"? To, że film opowiada o znanej nam z dziesiątek innych filmów pełnej przeszkód miłości dwóch osób (to, że są homoseksualistami jest w tym momencie nieistotne) nie świadczy o uniwersalności. Bo ównie dobrze można napisać że filmy z Van Damme'm są uniwersalne ponieważ opowiadają o potrzebie odwetu na wrogach, fascynującej twórców już od czasów "Elektry" Sofoklesa.
"Brokeback Mountain to jeden z najbardziej bezpretensjonalnych filmów o miłości, jakie dane mi było zobaczyć (obok ‘Spragnionych Miłości’ Wong Kar-Waia), więc byłbym wdzięczny za poparcie swojego argumentu jakimkolwiek przykładem. Pozdrawiam "
Patrz wyżej. Zwłaszcza - próba wymszenia płaczu. Do tego ta niby ponadczasowa wymowa, o tym jak to "każda inność jest niszczona". Brak niedomówien. Te sceny z Jackiem i innymi kowbojami, zabójstwo, wspomnienia z czasów dzieciństwa. Do tego przedstawinie postaci... Jack - stereotypowa "przegięta ciota". Ennis - krypto-gej, twardy, nie okazujący uczuć, twardziel jakich mało. Nie wiem czy Ang Lee nie dostrzega istnienia innego rodzaju homoseksualistów? A co z tymi którzy nie obnoszą się ze swoją "odmiennością", są przeciętni pod każdym względem (a nie płaczek i twardziel)... Co z gejami z którymi, jak to mówią w moich rejonach, "wódki można się napić"? Dodatkowo - ten cały dylemat nie do rozwiązania - być ze sobą i zginąć vs. żyć z daleka od siebie. Naciągane. Ma to chyba za zadanie tylko wymusić jakieś współczucie dla bohaterów.
Ehh... Za dużo napisałem...
Zresztą. Masz prawo do swojej opinii. Ja prorokiem nie jestem i zmieniać twoich ścieżek nie zamierzam.
Pzdr.
Nie posunąłbym się tak daleko, by osądzać odbiorców sztuki o masochistyczną ‘fascynację cierpieniem’- prędzej o świadomość problemu, a przede wszystkim chęć konfrontacji/ poznania go w bezpośrednim kontakcie, co zasadniczo nie jest zjawiskiem złym.
Kolejnym śmiesznym dla mnie argumentem jest rzekomy gayfilm-boom. Nie każdy obraz, w którym gra czarny aktor jest filmem o rasizmie, analogicznie, nie każdy film, w którym występuje gej, jest protestem przeciw homofobii, bądź peanem na cześć homoseksualizmu. Ciężko jest posądzić Almodovara o to, że nakręcił „Złe wychowanie” płynąc na fali ‘popularności’ kina gejowskiego, Pedro, jak wielu innych reżyserów, kręci filmy o środowisku, które zna i które rozumie, niezależnie od tego, czy to się filisterskiej publiczności podoba, czy nie. Brokeback Mountain jest natomiast jednym z nielicznych filmów głównego nurtu kinematografii w całości skupiającym się na problemie seksualności bohaterów, na tym, w jaki sposób odmienna orientacja determinuje ich zachowanie, relacje, psychikę oraz miejsce w społeczeństwie.
Przyznam szczerze, że nie bardzo wiem jak odpowiedzieć na ‘ckliwość, pretensjonalność i schematyczność’, gdyż dla mnie film Anga Lee jest ich zupełnym przeciwieństwem. Koszule były bardzo melodramatyczne, ale, o ile tak bardzo wielbiona przez zwolenników Crasha scena z „magiczną pelerynką” była tylko zręcznie wplecionym, poruszającym zwrotem akcji bez drugiego dna, tak dwie koszule z końca BM w swej prostocie/prostactwie (niepotrzebne skreślić) są symbolem podsumowującym całość filmu, bezsens życia głównych bohaterów, ich stratę. Brokeback Mountain mimo melodramatycznej konwencji unika schematów, można było przecież dobić widza, pokazać Ennisa wyjącego nad umierającym Jackiem, scenę rozsypania jego prochów na wzgórzach Brokeback Mountain. Tutaj natomiast śmierć odbywa się nieoczekiwanie, bez fajerwerków, bez płaczu, bez patosu.
Co oczywiste, podstawową rolą dramatu jest wzruszyć widza, sprowokować go do myślenia- Angowi (a przed nim Annie Proulx) udało się to uczynić skrawkiem materiału, Haggis próbował intensywnie i wielokrotnie, ale wobec swoich bohaterów pozostawił mnie obojętnym.
Swoją drogą ciekaw jestem, czy po lekturze opowiadania Annie Proulx wciąż będziesz obstawał przy pretensjonalności i schematyczności tej historii. Tak czy siak- polecam (nie tylko tą książkę laureatki Pulitzera)
Co do kwestii związanych z irytacją społeczeństwa, lamentujących nad własnym, strasznym losem gejów, którzy nie mają nic innego do roboty, poza stadnym i ‘paradnym’ manifestowaniem własnej odmienności- pozwolę sobie na przywilej ucięcia dyskusji;). Po pierwsze, to nie miejsce na tego typu debaty, po drugie, oceniając kogokolwiek, generalizując na podstawie opinii zasłyszanych w mediach czy na ulicy, krzywdzimy tych, którzy się owej generalizacji wymykają. Nie popieram obnoszenia się ze swoją seksualnością i paradowania na ulicy w mini-spódniczkach, denerwują mnie ludzie, czerpiący satysfakcję z prowokacji i powszechnego oburzenia. Rozumiem natomiast tych, którzy walczą o swoje prawa na ulicy- żyjemy (jeszcze) w kraju demokratycznym i całkiem prawdopodobne, że kiedyś i nam (lub Tobie i mnie) przyjdzie domagać się poszanowania dla własnej osoby i swoich elementarnych praw. Żeby uniknąć nieporozumienia- nie staram się wartościować, kto ma gorzej- każda skrajność jest zła, i myślę, że pod tym względem zgodzisz się ze mną w 100%.
Pozdrawiam
Stary...
Powiem tak... Słuchasz a nie chcesz słyszeć.
Może i przy piwie można by w jakkś posób konstruktywnie tę dyskusję potoczyć, ale na forum filmowy, z czestotliwościa odpowiedzi raz na kilka dni to raczej nie ma sensu; zwłaszcza w momenice w którym moje życie toczy się tak jak się toczy... To po prostu strata czasu.
I nawet nie chodzi o to, że nie mam jakiś kontrargumentów do Twojej wypowiedz. Bo mam. Mógłbym znowu cytować fragmenty Twoich wypoeiedzi i odpowiadać na nie. Ty mógłbyś zrobić to samo. Tylko po co? Możemy tak dywagować miesiącami... tyle tylko, że to do niczego nie doprowadzi. Biadolenie o wszystkim i o niczym, opierające się na własnych niemożliwych do zmiany przekonaniach czy jakiś gejowsko-aktywistycznych aksjomatach zostawmy doktorantom i "profesurum" na konferencjach naukowych.
Ogłośmy po prostu rozejm i zajmijmy się czymś bardziej konstruktywnym niż dywagacje na temat walorów bądź ich braku "BM".
Pzdr.
Pomijając kwestie okołofilmowe, myślę, że w gruncie rzeczy myślimy podobnie, a powyższa wymiana zdań świadczy o tym, ze dobrze i zdrowo jest się czasem pokłócić ‘dla zasady’, nawet jeśli koniec dyskusji nie jest jednoznacznie konstruktywny ;).
Dzięki za udaną i ciekawą rozmowę
Pozdrawiam