Może i pomysł dobry: Amerykanie w środku szwedzkiego pustkowia, w samym centrum egzotycznych obrzędów zamkniętej społeczności, a wszystko to w niemal całodobowy dzień. Brzmi nieźle, ale tylko do momentu wylądowania w Sztokholmie. Potem już było tylko gorzej.
Zaczęło się od grzybków, skończyło na środkach znieczulających ból i strach. Przez cały film bohaterowie sa faszerowani jakimiś specyfikami, co sprawia, że cokolwiek zbudowanego w treści pęka niczym bańka mydlana.
Hermetyczna społeczność ma w sobie tyle tajemniczości co Rocky Balboa, a wyeksportowany przez nich do USA ziomek ma od pierwszego kadru wyraz twarzy zboczeńca.
Czego w tym filmie nie ma - tańce, hulanki, swawola, samobójstwa, morderstwa, czary mary, seks, nagość, porażająca głupota bohaterów.
Szkoda czasu. Ale widać wielu się dało złapać na tę papkę owiniętą w skandynawski papierek i formę na wzór "Lśnienia".