Jestem zaskoczony, jak bardzo „Mission: Impossible: The Final Reckoning” to chrześcijański film, hołdujący przykazaniom Kościoła katolickiego. Tym bardziej, że został zrealizowany przez ikonę Scjentologów, czyli Toma Cruise’a. To nawet nie jakaś subtelna metafora, ale obraz naznaczony wyraźną symboliką religijną.
Oto kilka przykładów: klucz w kształcie krzyża uderzający w istotnym momencie filmu w serce bestii; diaboliczny mesjasz o imieniu Gabriel; niezbadana moc AI wierząca, że jest Bogiem; życie w celibacie oraz potrzeba niesienia pomocy potrzebującym. Dochodzą do tego biblijne aluzje do Noego i koncepcja Armageddonu… a to wszystko rozgrywające się w plenerach nacechowanych duchowością: od surowej wyspy Świętego Mateusza po pełną religijnego żaru republikę Konga (zwaną afrykańską mekką katolicyzmu). Za mało przykładów? No to dlaczego w epizodycznej roli pojawia się aktor z europejskiego bastionu wiary chrześcijańskiej - Polski, a w jednej ze scen „Dead Reckoning” bohaterka ma w paszporcie wpisane miasto Inowrocław, miejsce narodzin prymasa Glempa? Tom Cruise czyni tu więcej dla religii katolickiej niż niejedna inicjatywa Kościoła. Filmy typu „Dziesięcioro przykazań”, „Quo Vadis”, „Misja” chciały szerzyć ewangelię św. Pawła, ale robiły to bardzo powierzchownie, nieśmiało podrzucając wątki i nauki papieskie, bojąc się, że będą zbyt natarczywe. Tymczasem „Mission: Impossible: The Final Reckoning” uderza z impetem, hołdując takim cnotom, jak: pokora, hojność, czystość, umiarkowanie i cierpliwość.
Ethan Hunt niczym dobry pasterz oddaje swe życie, aby ratować świat przed grzechem, a następnie doznaje rezurekcji, aby nieść słowo Boże. Ma się wrażenie, że od teraz Tom Cruise chciałby być postrzegany jako Święty Tomasz „Krucjatusz”. Ten film krzyczy prosto w twarz, domagając się przebudzenia i konfrontacji z rosnącą obecnością innowierców.