Nie podzielam zachwytu nad filmem.
"Musimy porozmawiać o Kevinie", mimo ciekawego tematu, jest niestety przerostem formy nad treścią. Imponujące zdjęcia i kolorystyka, wszechobecna symbolika pomidorowo-kukurydziana jest dla mnie niczym szczególnym, gdy cała historia wydaje się być, po pierwsze, mało prawdopodobna, a po drugie zupełnie pozbawiona jakiejkolwiek puenty.
Matka jest z jednej strony skłonna do pokochania swojego niepokornego syna, kiedy ten tylko wykazuje cechy człowieczeństwa, z drugiej strony (z niewiadomych przyczyn) nie jest w stanie podjąć nawet próby rozwikłania problemu z dzieckiem, rozmawiając ze współmałżonkiem. Ten z kolei jest zupełnie innym, przeciekawym przypadkiem... nie zauważa zachowania syna w stosunku do matki (mimo że ten daje mu wyraźnie niepokojące znaki swojej osobowości chociażby w scenie przy spożywaniu posiłku czy też przy czytaniu książki na dobranoc).
Abstrahując już od faktu, że cały ten dom oderwany jest od realiów (co w zasadzie jest dziwne, bo małżenstwo chce tworzyć normalne, uczuciowe miejsce), nie widzę sensu w finałowej rozmowie matki z synem.
"Kiedyś wydawało mi się, że byłem pewien. Teraz już nie wiem" - motyw ściągnięty z filmu "Wątpliwość", nie jest dla mnie żadnym powodem do próby interpretacji tego filmu, a jedynie sprawnym i EFEKCIARSKIM ominięciem jakiejkolwiek puenty.