Mimo, że trzyma w napięciu przez sposób budowania fabuły - to raczej naciągany. Na siłę
chce przekazać jakieś wydumane tezy. Trochę wstyd się przyznać, ale oglądałam nie znając
reżysera - ale jakoś od początku przeczuwałam, że to kobieta. Problem macierzyństwa,
bezinteresownej miłości do dziecka, depresji poporodowej, problemów wychowawczych
jest tu tak jednostronnie ukazany, jakby ktoś szukał usprawiedliwienia, że się nie przyłożył.
Dziecko z gruntu było złe, starałam się, nie miałam pomocy z zewnątrz, on mnie przeraża -
nic nie mogłam poradzić. Drażni mnie postać Eve - bo jej tolerowanie zła to jakaś forma
biernej agresji. Czy normalny rodzic się nie wścieknie na czystą złośliwość dziecka?
Choćby trzaśnie drzwiami? Ale nie - nasza bohatera tuli uszy po sobie i grzecznie donosi
tackę z deserem. Żadnego cienia sprzeciwu. Postać Kevina tym bardziej nierealna - ale
skoro miała udowadniać poświęcenie matki, to przecież musiała być jaskrawo negatywna.
Plus za zdjęcia - w interesujący sposób ukazane wspomnienia - mgliste, chaotyczne obrazy,
które pojawiają się jakby wyzwalane jakimś skojarzeniem - kolorem, dźwiękiem, kształtem.
Prawie jak u Prousta