Uwielbiam w kinie to, gdy historia rozwija się nieśpiesznie, bohaterowie prowadzą klimatyczną narrację, pozwalając widzowi na dwie godziny zanurzyć się w innym świecie. Zachwycić go. Przerazić. Uwieść.
Na przemian żal mi było Almy i Reynoldsa, ponieważ okazywali swoje miękkie strony, by po chwili wynurzyć z siebie zepsucie, egoizm albo swoją gnuśną naturę. Tworzyli piękny duet, pokrewnych dusz, choć skazanych na porażkę, a ich miłość nie była wcale tak romantyczna i poetycka, bardziej przywodząc na myśl schizoidalny związek. A jednak wszystko zostało ubrane w tak piękne szaty, że nie pozostawało mi nic innego jak zachwycić się tą historią i jej zakończeniem będącym idealną puentą tego romansu.
To jest arcydzieło. To jest prawdziwe kino.