Coraz częściej mam wrażenie, że aby nazwać coś kinem ambitnym wystarczy nakręcić film,
który:
1) ma możliwie najprostszą fabułę, a najlepiej nie ma jej wcale, jest zlepkiem scen nie
mających ze sobą zbyt wiele (albo najlepiej nic) wspólnego
2) robić długie (baaardzo długie) i najlepiej stateczne ujęcia
3) możliwie najmniej dialogów
4) "oszczędna" ścieżka dźwiękowa, lub zupełny jej brak
5) dużo scen nie wnoszących NIC do fabuły (lub patrz pkt 1)
6) brak akcji, sensu i logiki, wszystko ma być możliwie jak najbardziej nieciekawe i nudne
Więc jeśli takie jest kino ambitne, to "Nie chcę spać sam" jest jego idealnym
przedstawicielem.