W amerykańskim horrorze spodziewać można się wszystkiego począwszy od wszelkiej maści stworów-potworów, przez psychopatów dzierżących w rękach siekiery tasaki i bosaki, aż do udręczonych zjaw, które nie potrafią opuścić naszego łez padołu, wciąż wykorzystywane na użytek kolejnych scenariuszy mające przynieść zysk.
Dybuk – scheda żydowskich legend już kiedyś straszył z małego ekranu („X-Files”, odcinek „The Calusari”), teraz zaatakował duży ekran. Jak wyszło? Jak zawsze – „dużo huku, mało stuku”. Żałosna feeria krzyków i wrzasków kontrastująca z nachalnym wizualnie obrazkiem skaczących po ekranie demonów.
Amatorzy filmów grozy powinni być usatysfakcjonowani, fani dobrego horroru mogą z kolei krztusić się ze śmiechu. Że nie o to chodziło? Bywa. Nie pierwszy, nie ostatni raz...
Po seansie stwierdzam jedno – Goyerowi i producentom wykładającym na coś takiego kasę jakieś egzorcyzmy z pewnością się przydadzą…
Moja ocena - 1/10